– Jesteś pewna, że on cię zaraził?
– Tak, wielmożny panie. Kiedy byłam z nim pierwszy raz, już to miał. Lubił gryźć po szyi. Zaraził mnie jak wściekły pies.
Mock przyjrzał się dziewczynie. Była rozdygotana. W chabrowych oczach lśniły łzy. Dotknął jej zimnej i mokrej dłoni. Liniała. Warstwy naskórka łuszczyły się na szyi. Mockowi zrobiło się niedobrze. Na kacu miewał różne wstręty. Na kacu nie mógłby być lekarzem dermatologiem.
– Jak masz na imię? – przełknął ślinę.
– Johanna, a moja trzyletnia córka ma na imię Charlotte. – Dziewczyna uśmiechnęła się, nasuwając wysoki żabot na szyję. – Mój mąż zginął na wojnie. Mamy też małą bokserkę. Kochamy ją… Wabi się…
Mały Eberhard Mock miał w domu rodzinnym w Wałbrzychu psa boksera. Pies kładł się na boku, a Ebi wtulał głowę w jego krótką sierść. Zimą zwierzę najchętniej leżało pod piecem. W Wałbrzychu mieszkał też hycel Femersche. Najbardziej nie lubił owczarków niemieckich i bokserów.
– Gówno mnie obchodzi, jak się wabi twój kundel! – ryknął Mock i wyciągnął pugilares. – Gówno mnie obchodzi twój bękart! – wyjął zwitki banknotów i rzucił je na kolana dziewczyny. – Interesuje mnie jedno: żebyś pozbyła się tej grzybicy! Te pieniądze wystarczą ci na przeżycie przez miesiąc. Lekarz będzie za darmo. Doktor Cornelius Rühtgard, Landsbergstrasse 8. To mój przyjaciel. Masz przyjść do mnie za miesiąc bez grzybicy! Jeśli tego nie zrobisz, znajdę cię i zniszczę! Nie wierzysz? Zapytaj o mnie swoje koleżanki! Wiesz, kim jestem?
– Wiem, wielmożny panie. Odwiedził mnie pan, kiedy pracowałam w kabarecie „Książę Blücher” na Reuscherstrasse jedenaście, dwanaście.
– O, a to ciekawe… – Mock usiłował przypomnieć sobie tę sytuację. – Byłem twoim klientem? I co? Jak się zachowywałem? Co mówiłem?
– Był pan… – zawahała się – po alkoholu…
– A co mówiłem? – Mock czuł narastające napięcie. Wiele razy po pijackich nocach chował głowę w piasek. Do towarzyszy swoich eskapad powiadał: „Nie przypominajcie mi o tym. Nie mówcie o tym. Ani słowa. Ani jednego słowa”. Teraz chciał wiedzieć. Niech spadnie to na niego jak wyrok.
– Wielmożny pan mówił… że jestem podobna do pana ukochanej… pielęgniarki… Tylko że ona była ruda…
– Mówi się „rudowłosa” albo „ognistowłosa”. I co jeszcze?
– Że ze wszystkich psów najbardziej wielmożny pan lubi boksery…
Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina piąta po południu
Fiakier Warschkow zatrzyma! się znów na nabrzeżu stoczni Wollheima, koło wodowanego dziś „Wodana”. Towarzystwo przenosiło się właśnie z brzegu na statek, gdzie miała się odbyć dalsza część zabawy. Na obrusach zostały krwawe ślady po winie i żółte – po piwie. Do miednicy przesypywano kacze i gęsie ogryzione kości, z których powstawał rozsypujący się szkielet, stos pogrzebowy ciemnego drobiu. Zsuwano łyżką tłuczone ziemniaki i buraczki, które przed chwilą otulały kacze korpusy, a teraz były podobne raczej do gruźliczej plwociny. Wrześniowe słońce wyrozumiale oświetlało to kulinarne pobojowisko. Niczego nie obnażało, lecz dodawało splendoru. Spóźnieni ucztujący, którzy jeszcze nie potrafili się rozstać z bratwurstami, wchodzili na statek, który miał ruszyć w górę Odry. Kiedy już prawie podnoszono trap, pojawił się ostatni pasażer. Był to Eberhard Mock. Nikt go nie pytał o zaproszenie, nikt się też nie dziwił jego nieco chwiejnemu krokowi.
Górny pokład zajęty był przez tańczące pary. Orkiestra grała bardzo modnego ostatnio fokstrota. Kobiety, ubrane w wydekoltowane suknie, ozdobione nierzadko opuszczonymi na biodra pasami tkaniny, wspierały się na męskich ramionach i szybko poruszały się w tańcu. Starsze damy lornetowały, starsi panowie palili, grali w skata lub czynili i jedno, i drugie, przy błyszczącym barze tłoczyli się młodsi i wlewali w swe niezgłębione gardła zawartość kieliszków, z których jedne – jak zauważył w myślach Mock – miały toporny wdzięk ściętego graniastosłupa, inne wątpliwą dystynkcję stożka. Wypełniały je różnokolorowe płyny. Mock zamówił koniak i nie pijąc go, spoglądał na przesuwające się żelazne przęsła mostu Poznańskiego. Na ich tle dostrzegł tego, dla którego tu przyszedł – szefa portu, Juliusa Wohsedta. Pod jego zagrzybionym, o czym był przekonany Mock, ramieniem chowała się małżonka i matka chrzestna statku – niewysoka i nadzwyczaj korpulentna pani Eleonorę Wohsedt. Jej mąż był czerwony od alkoholu i zapięty na ostatni guzik. Nosił się bardzo sztywno, choć na głowie nie miał cylindra. Mock parsknął śmiechem na widok jego rzadkich włosów, z których pomada uczyniła misterny lok. Przechylił lampkę koniaku, wznosząc w myślach toast za dobrane małżeństwa.
Dyrektor portu rzecznego poczuł z tyłu, na ułożonym w trzy fałdy karku, czyjś zaprawiony alkoholem oddech. Obejrzał się, by obdarzyć szerokim i szczerym uśmiechem jednego ze swoich, jak sądził, gości, i ujrzał nieznanego sobie bruneta. Mężczyzna był średniego wzrostu, miał lekką nadwagę i gęste falujące włosy. Zaciskał szczękę, a w sękatych palcach trzymał wizytówkę: „Asystent kryminalny Eberhard Mock, Prezydium Policji, Oddział Obyczajowy III b”. Wohsedt spojrzał na żonę, a Eleonorę, rejestrując pod powiekami napis „oddział obyczajowy”, oddaliła się z uprzejmym uśmiechem.
– Od was był… – odezwał się Wohsedt, czytając notkę na wizytówce – ktoś dziś u mnie. Pan też w sprawie tych zamordowanych marynarzy?
– Tak, prowadzę to śledztwo. – Mock oparł dłonie na wypolerowanej barierce. – Muszę ustalić nazwiska ofiar. – Wyjął z kieszeni marynarki dużą kopertę i podał ją Wohsedtowi. – Niech pan jeszcze raz się im przyjrzy.
Wohsedt przerzucał zdjęcia niedbale. Kiedy wsuwał je z powrotem do koperty, coś przykuło jego uwagę. Znów wyjął fotografie, kontemplował każdy szczegół, przewracał je do góry nogami, nawet szukał czegoś na ich odwrocie. Po chwili westchnął i oddał je Mockowi.
– Nie znam ich – powiedział i otarł chustką spoconą głowę. – Naprawdę ich nie znam.
– Pan ich nie zna, panie dyrektorze – Mock mówił cicho i wyraźnie – ale może pańscy podwładni, kierownicy, majstrzy, pańscy dozorcy ich znają. Może wiedzą coś pośrednicy kompletujący załogę do rejsów śródlądowych?
– Mam ich wszystkich o to pytać? – Wohsedt uśmiechnął się do jakiejś leciwej damy i podniósł głos. – Może chce pan, bym przerwał negocjacje ze strajkującymi robotnikami, przestał naprawiać statki i wchodził rano do biura z pytaniem na ustach: „Czy coś już wiadomo o czterech zabitych marynarzach?” Czy właśnie tak mam postępować?
– Tak – powiedział Mock jeszcze ciszej.
– Dobrze. – Wohsedt po raz kolejny zalśnił akrylem swoich zębów. – Będę tak robił. Kiedy mam panu złożyć raport?
– Najdalej za tydzień, panie dyrektorze. – Mock schował zdjęcia do koperty opatrzonej wykaligrafowanym przez siebie napisem: „gruźlica skóry po ugryzieniu przez gruźlika”.
Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina siódma wieczorem
Statek pasażersko-wycieczkowy „Wodan”, pokonawszy bezpiecznie śluzy Mieszczańską i Piaskową, przybijał do małej przystani naprzeciwko Wyspy Piaskowej, u stóp Wzgórza Holteia. Pokład opuszczało kilku pasażerów, wśród nich Eberhard Mock. Wspinając się na spadzisty brzeg Odry, wysiadający pozostawiali za sobą roztańczony i rozjaśniony pokład, na którym dudniły trzewiki i stukały wysokie obcasy pantofli. Mockowi dokuczały dotkliwe pragnienie i chaos myśli. Jego gardło domagało się krystalicznych płynów, jego umysł – czystego powiewu, który by rozwiał mgłę i smugi spowijające przyczynowo-skutkowe związki. Wszystko to Mock znalazł w ogródku restauracji „Na Przystani dla Parowców” przy moście Piaskowym. Podziwiając nowoczesną bryłę hali targowej, delektował się stopką zmrożonej wódki, która wysubtelniała smak śledzi Bismarck o srebrzystej skórce pociętej czarną kratką. Rozkroił widelcem gorący ziemniak i zahartował jego połówkę w śmietanie oblepiającej śledzie. Widelec przebił cząstkę ziemniaka, następnie przeszył z chrzęstem plasterek cebuli, by w końcu wbić się w ćwiartkę jabłka. Wszystkie te specjały Mock z rozkoszą wsunął do ust, a po chwili gryzącą wódką pomógł czynnościom trawiennym organizmu. Następnie wessał gęstą warstwę kulmbachera, rozparł się wygodnie i szeroko rozsunął nogi. Na policzkach i karku czuł nitki babiego lata. Z wielką gościnnością przyjął nadchodzącą senność. Do jego stolika podszedł wysoki przystojny mężczyzna. Niepytany usiadł naprzeciwko. Przykrył uszy rozcapierzonymi palcami, spomiędzy których zaczęła wypływać żółto-czerwona ciecz, uszy krwawiły, oczy wypływały na marynarski kołnierz. Mock wstał gwałtownie i potrącił kelnera, zmierzającego z szarlotką i kieliszkami brązowego likieru ku dwóm dystyngowanym paniom. Ten przerzucił tacę z dłoni do dłoni, roniąc kilka kropel napitku, które spłynęły po smukłej nóżce kieliszka.