— Wszechświat nie oszukuje! Wszystko jest ułożone! Vargas uśmiechnął się.
— Bez wątpienia, ale potrzebujemy więcej danych, by zrozumieć NGC 7293. Na razie musimy zadowolić się bajkami… Krug pokręcił głową i zamknął oczy; narastała w nim niecierpliwość.
„Ludzie z gwiazd!” — pomyślał. — „Wy od sygnałów! Kim jesteście? Gdzie jesteście? Cholera, chcę to wiedzieć! Co chcecie nam powiedzieć? Czego szukacie? Co to znaczy? A jeśli umrę, nim się tego dowiem?”
— Wie pan, czego chcę? — zapytał nagle Krug. — Wejść na pański radioteleskop i wykrzyczeć cyfry tym bydlakom! Jaki jest obecnie sygnał? 2-5-1, 2-3-1, 2-1? Zwariuję od tego! Powinniśmy odpowiedzieć im natychmiast! Wysłać im 4-10-2, 4-6-2, 4-2 i pokazać, że tu jesteśmy! Aby dowiedzieli się o naszym istnieniu!
— Transmisja radiowa? To zajmie trzysta lat! Wieża będzie gotowa już niedługo.
— Tak, wkrótce, wkrótce! Musi pan ją zobaczyć! Proszę przyjechać w następnym tygodniu. Niedługo będziemy mogli do nich mówić.
— Czy chciałby pan usłyszeć nowy sygnał?
— Oczywiście.
Vargas nacisnął guzik i głośniki w laboratorium zatrzeszczały — przypominało to nieco odgłos, jaki wydaje poruszający się gad — a po kilku sekundach wydobył się z nich charakterystyczny, wysoki dźwięk: blip, blip, przerwa, blip, blip, blip, blip, blip, przerwa. Blop, przerwa. Przerwa, blop, blop, przerwa. Blip, blop, blip, przerwa. Blip, przerwa. Przerwa, blip, blop. Przerwa, blop, cisza, a potem od nowa: blip… Rozpoczął się nowy cykl.
— Wspaniałe… — szepnął Krug. — Muzyka sfer… Tajemnicze bydlaki! Dobrze, proszę przyjść obejrzeć wieżę w przyszłym tygodniu… we wtorek. Spaulding skontaktuje się z panem. Będzie pan zdziwiony. Jeżeli zajdzie coś nowego, chcę być natychmiast poinformowany.
Blop, blip.
Skierował się do przekaźnika.
Blip.
Krug skoczył na północ, na biegun i znalazł się przy swojej wieży. Wszędzie widać było pracujące androidy; od jego ostatniej wizyty wieża urosła o jakieś pięćdziesiąt metrów. Niebo rozświetlały reflektory. Krug w duchu słyszał muzykę z NGC 7293: blip, blip, blip… Thora Watchmana znalazł w centrum kontroli, sprzężonego z komputerem. Alfa, nieświadom obecności Kruga, sprawiał wrażenie pogrążonego we śnie. Jakiś Beta nieśmiało zaproponował, by powiadomić Watchmana o wizycie Kruga za pośrednictwem komputera.
— Nie — odparł Krug. — On jest zajęty, nie wolno mu przeszkadzać.
Blip, blip, blip. Przez chwilę patrzył na spokojną twarz Watchmana: o czym teraz myśli Alfa? Faktury, deklaracje, wskazówki, biuletyny informacyjne, szacunki kosztów? Dlaczego nie? Krug poczuł, jak jego duszę przepełnia duma, tryskająca niczym gejzer i miał ku temu powody: stworzył androidy, a androidy budowały wieżę i już niedługo ludzki głos dotrze do gwiazd.
Blip, blip, blip…
Ze wzruszeniem, trochę zdziwiony tym, co robi, objął Thora Watchmana i wyszedł. Postał chwilę nieruchomo w mroźnej, arktycznej nocy, rozglądając się po placu budowy. Na szczycie wieży systematycznie układano kolejne bloki, we wnętrzu maleńkie sylwetki wtaczały pojemniki, rozwijały miedziane kable i instalowały platformy, bezustannie rozwijając coraz wyżej system energetyczny, zapewniający oświetlenie i oziębianie. Poprzez noc docierał do niego regularny, pulsujący rytm, w który stapiały się wszystkie odgłosy budowy. Dwa dźwięki, zewnętrzny i wewnętrzny, łączyły się w umyśle Kruga: bum i blip, bum i biip, bum i blip. Skierował się ku przekaźnikom, ignorując zacinający, arktyczny wiatr.
„Całkiem nieźle jak na kogoś bez wykształcenia” — powiedział sobie. — „Wieża. Androidy. Wszystko!”
Pomyślał o Krugu sprzed czterdziestu pięciu lat, dorastającym w slumsach pewnego miasta w Illianois, na ulicach którego rosła trawa. Wtedy nie marzył o wysyłaniu informacji do gwiazd, chciał tylko coś zrobić w życiu. Był nikim, jakimś tam Krugiem, ignorantem, obdarciuchem. Czasami słyszał w holotransmisjach, i że ludzkość wkroczyła w nową erę, że zmniejsza się produkcja, nikną napięcia rasowe i społeczne, a armia serwomechanizmów wykonuje wszystkie trudne prace. Tak, czasami, ale nawet wtedy ktoś musiał być na dole drabiny społecznej. Krug tam był. Ojciec umarł, gdy Krug miał pięć lat, matka była narkomanką, zażywającą wszelkiego rodzaju środki halucynogenne. Otrzymywali trochę pieniędzy od towarzystwa dobroczynnego. Roboty? Roboty były dla innych. W ich domu niemal zawsze telefon nie działał z powodu nie zapłaconych rachunków, Krug nigdy nie korzystał z przekaźnika przed ukończeniem dziewiętnastu lat, nigdy nawet nie opuścił Illianois. Czasami przez tydzień lub dwa nikt do nikogo się nie odzywał; Krug nic nie czytał, nie bawił się, za to marzył. W szkole wiele się nie nauczył. W wieku piętnastu lat wydobył się z tego stanu: „Pokażę wam, na co mnie stać i wyrównam z wami rachunki.” Sam zaprogramował sobie naukę: serwotechnologia i chemia. Nie uczył się podstaw, uczył się składania cząstek wiedzy w jedną całość. Spać? Po co? Uczyć się, uczyć, pocić, budować! Wspaniałe pojmowanie struktury rzeczy, to był jego atut — tak o nim mówiono. Wiek kapitalizmu prywatnego ponoć już się skończył, tak samo jak i indywidualne wynalazki. Krug zbudował ulepszonego robota — uśmiechnął się teraz na to wspomnienie. Skok przekaźnikiem do Nowego Jorku, konferencje z adwokatami, pieniądze w banku. Nowy Tomasz Edison miał dziewiętnaście lat, wybudował sobie laboratorium i pracował nad większymi projektami. W wieku dwudziestu dwóch lat zaczął tworzyć androidy. Trwało to długo, a w międzyczasie zaczęły powracać na Ziemię puste sondy międzygwiezdne — nie odkryto żadnych znaczących form życia. Teraz już Krug mógł sobie pozwolić na luksus pomedytowania nad miejscem człowieka w Kosmosie. Medytował; nie zgadzał się z teoriami o unikalności człowieka. Dalej męczył się z kwasem nukleinowym, zbliżając się do celu. Jak człowiek mógłby być samotny we Wszechświecie, skoro sam może tworzyć życie? Zobaczcie, jakie to łatwe! Robię to! Kim jestem? Bogiem? Gotują się kadzie, purpura, zieleń, złoto, czerwień, błękit. I oto pojawia się życie, chwiejąc się w chemicznej pianie. Chwała, fortuna, żona, syn, imperium finansowe, posiadłości na trzech planetach i pięciu księżycach, kobiet tyle, ile zechce. Krug uśmiechnął się. Młody, pryszczaty Krug żył wciąż w dorosłym, silnym, cholerycznym i wyzywającym mężczyźnie. Pokazałeś im, co? A teraz pokażesz istotom z gwiazd. Blip, blip, bum… Głos Kruga, przemierzający lata świetlne: „Hej, wy! Mówi Simeon Krug!” Widzi, że całe jego życie miało tylko ten jeden cel. Gdyby nie paląca, nieposkromiona ambicja, nie byłoby androidów, bez androidów nie byłoby wieży, bez wieży…
Wszedł do najbliższej kabiny przekaźnika i machinalnie podał dane, po czym wyszedł z kabiny w kalifornijskim domu Manuela. Nie planował przybycia tutaj. Letnie powietrze owiało jego skórę, przyzwyczajoną do klimatu Arktyki; pod stopami miał podłogę z czerwonych kamieni, nad głową zamiast dachu rozciągało się pole siłowe, nastawione na niebieski zakres spektrum, przez które przechodziły gałęzie drzewa, uginające się pod ciężkimi owocami. Słyszał szum fal. Pół tuzina domowej służby skamieniało na jego widok; usłyszał ich szept:
— Krug… Krug…
Pojawiła się Clissa; jej zielona peleryna była mocno prześwitująca i ukazywała małe piersi i szczupłe biodra.
— Nie powiedziałeś…
— Nie wiedziałem, że przyjadę.
— Coś bym przygotowała…
— Niczego nie potrzebuję. Czy Manuel…
— Nie ma go.
— A gdzie jest?
Clissa wzruszyła ramionami.