Schody, potem przeszywa nas zimny wiatr; wspinamy się do góry i znów znajdujemy się w labiryncie brukowanych, brudnych ulic Gamma Town. Odnoszę wrażenie, że za rogiem znajduje się gabinet Poseidona Musketeera. Zapadła już noc, mrugają światła w mieście. Lilith chce wstąpić do tawerny — odmawiam. Do domu, do domu. Dosyć, mój umysł przesiąknięty jest obrazami ze świata androidów. Lilith ustępuje i odchodzimy pospiesznie do najbliższego przekaźnika.
Skaczemy. Jakże teraz jej apartament wydaje mi się jasny i ciepły! Pozbywamy się ubrań, w dopplerze oczyszczam się z czerwonej barwy i pozbywam termicznej osłony.
— Czy to było interesujące?
— Fantastyczne — stwierdzam. — Ale jest tyle rzeczy, które musisz mi wytłumaczyć, Lilith…
Obrazy tańczą w moim umyśle. Płonę.
— Chyba rozumiesz, że nie powinieneś mówić nikomu, że cię tam zaprowadziłam — mówi Lilith. — Miałabym straszliwe kłopoty…
— Zrozumiałe, to tajemnica.
— Chodź do mnie, Alfa Leaper.
— Manuel…
— Manuel… Chodź do mnie.
— Powiedz mi najpierw, co to znaczy, gdy mówią: „Niech Krug będzie”…
— Później. Zimno mi. Ogrzej mnie, Manuelu…
Biorę ją w ramiona. Dotykam ustami jej ust, wsuwam język pomiędzy jej wargi; osuwamy się na podłogę. Bez wahania wchodzę w nią — drży, obejmuje mnie. Gdy zamykam oczy, widzę narkomanów, odpady i stackersów.
Lilith.
Lilith.
Lilith.
Lilith kocham cię kocham cię Lilith Lilith Lilith
Gotuje się wielka kadź. Wychodzą z niej czerwone, wilgotne stworzenia. Śmiechy. Błyski. O, niezbyt głęboki jest twój staw, brudny węgorzu. Moje ciało klaszcze o jej ciało. Plit! Plit! Plack! Gwałtownie Alfa Leviticus Leaper, wyczerpany, wyładowuje miliardy dziewcząt i chłopców w sterylne łono swojej kochanki.
Rozdział dwudziesty szósty
9 stycznia 2219
Wieża ma dziewięćset czterdzieści metrów i rośnie szybciej niż kiedykolwiek. Stojąc u podnóża trudno jest dostrzec szczyt, ginący w słabym odblasku zimowego nieba. W tej porze roku dzień trwa tylko kilka godzin, podczas których promienie słoneczne odbijają się od bloków lśniącej lancy.
Struktury wewnętrzne praktycznie już ukończono w całej dolnej części budowli. Trzy moduły komunikacyjne wielkiej mocy ustawiono już na miejscach: ciemne, metalowe kontenery pięćdziesięciometrowej wysokości zawierają w swym wnętrzu potężne wzmacniacze, dzięki którym posłanie ludzi pomknie poprzez mrok. Gdy patrzyło się na wieżę z daleka, moduły przypominały olbrzymie, dojrzewające ziarna w przezroczystej otoczce.
Krzywa wypadków pnie się do góry. Śmiertelne wypadki wywołują niepokoje; szczególnie wielu wypadkom ulegają Gammy. Pomimo tego mówi się, że morale budowniczych jest wysokie, androidy są zadowolone i zdają sobie sprawę z roli, jaką odgrywają w najambitniejszym planie ludzkości. Jeśli nic się nie zmieni, wieża zostanie ukończona o wiele wcześniej niż przewidywano.
Rozdział dwudziesty siódmy
Po pokazaniu swym gościom wieży Krug zaprowadził ich do CLUB NEMO, gdzie miał na stałe zarezerwowany apartament. Klub był jednym z mniejszych przedsięwzięć Kruga; wybudowano go przed dziesięciu laty i wtedy była to najbardziej ekskluzywna restauracja na Ziemi, miejsce trzeba było rezerwować sześć miesięcy wcześniej. CLUB NEMO usytuowano dziesięć tysięcy metrów pod powierzchnią Zachodniego Pacyfiku, w Rowie Challengera i składał się on z kompleksu piętnastu kul, zbudowanych z tak samo solidnego szkła, co i wieża; poprzez ściany można było podziwiać zdumiewających mieszkańców ponurych otchłani.
Gośćmi Kruga byli: senator Henry Fearon, jego brat Lou, adwokat, Doheny i Franz Guidice z Europejskich Przekaźników, Leon Spaulding i Mordecai Salah al-Din, przewodniczący Kongresu. Aby dotrzeć do CLUB NEMO, musieli udać się do przekaźnika aż na wyspie Yap, gdzie mieściła się stacja kapsuł typu stosowanego do eksploracji Jupitera i Saturna, gdyż gęstość wody uniemożliwiała korzystanie z przekaźników. Oceaniczne ciśnienie nie stanowiło problemu dla inercyjnych kapsuł, które zanurzały się z prędkością siedmiuset pięćdziesięciu metrów na sekundę, przenosząc gości do CLUB NEMO. Otchłanie oceanu rozświetlały reflektory, a mieszkańcy głębin nie przejawiali obaw i podpływali do szklanych ścian, pozwalając podziwiać swe delikatne ciała bez mięśni, o półpłynnej konsystencji, wytrzymujące ciśnienie od dziesięciu do dwunastu ton na centymetr kwadratowy. Większość tych stworzeń natura wyposażyła w fosforyzujące wypustki, z reguły na bokach lub miedzy oczami. Długość fal reflektorów dobrano tak starannie, by nie zachodziła interferencja z luminescencją głębinowych stworów, dzięki czemu można je było dokładnie obejrzeć — to Justin Maledetto, projektant wieży, był twórcą klubu, a on nie pozostawiał żadnego detalu przypadkowi. Liczne stworzenia z głębin podpływały do ścian, mieniąc się wszelkimi barwami; drapieżniki demonstrowały paszcze, rozwierające się tak szeroko, że pozwalały im na pożeranie dwa lub trzy razy większych od siebie okazów. Podczas takich spotkań pigmeje pożerały giganty, a spożywający w klubie obiad goście mieli rzadki przywilej oglądania tych horrorów. Tutaj oczywiste było, że nie ma potrzeby udawania się na odległe światy, by zobaczyć najbardziej dziwaczne zwierzęta — potwory z koszmarów żyły tutaj, na planecie ludzi i można było na nie patrzeć do woli: potężne kolce, zęby pozaginane i tak długie, że pyski nigdy się nie zamykały, grzbiety zakończone mackami, szczęki tak potężne lub ogony na tyle długie, że reszty ciała niemal nie było, powyginane czułki, pulsujące różnobarwnym blaskiem. Wszystkie te stwory dawały wyjątkowy, unikalny spektakl.
Krug zamówił bardzo prosty posiłek: koktajl z kryla, zupa z ośmiornicy, stek i australijskie bordeaux — nie był żarłokiem. Menu klubu zawierało wszystkie rodzaje rzadkich dań, ale Krug nigdy z nich nie korzystał. Jego goście natomiast nie mieli takich skrupułów i z radością zamawiali ostrygi, kraby, embriony z kalmara, filety z jagnięcia, miąższ ze ślimaków i wiele innych, wyszukanych dań, nie licząc najróżniejszych win ze wszystkich stron świata. Kelnerzy w CLUB NEMO wyglądali godnie i walecznie, gdy odwoływali się do pomocy swych sześcianów-menu — cała obsługa to były Alfy i choć używanie Alf do posług osobistych było czymś niecodziennym, to jednak było to miejsce szczególne i żaden z pracowników klubu nie wyglądał na poirytowanego tym, że wykonuje prace, które normalnie wykonywałyby Bety czy nawet Gammy. Jednakże nie wszyscy kelnerzy byli chyba w pełni zadowoleni ze swego losu, bowiem w pewnej chwili senator Fearon zwrócił się do Kruga:
— Czy zauważył pan emblemat P.W.A. w klapie kelnera, który nas obsługuje?
— Mówi pan poważnie?
— Jest bardzo mały. Trzeba mieć dobry wzrok. Krug spojrzał na Spauldinga.
— Gdy odjedziemy, proszę o tym pomówić z kapitanem. Nie chcę tutaj polityki!
— A przede wszystkim polityki rewolucyjnej — powiedział Franz Guidice i roześmiał się; dyrektor przekaźników, wielki i kanciasty, znany był ze swego ciętego języka i sprawnego umysłu, a po przekroczeniu dziewięćdziesiątki zachował sposób bycia ludzi o połowę młodszych i zadziwiający wigor. — Powinniśmy lepiej pilnować kelnerów. Przy dwóch członkach Kongresu przy stole mogą usiłować przemycić swoją propagandę do naszych talerzy i zrobią z nas tutaj swoich zwolenników!
— Czy naprawdę pan uważa, że P.W.A. stanowi zagrożenie? — zapytał Lou Fearon. — Widzi pan, pojąłem nieco z tego wszystkiego, przestając z Siegfriedem Fileclerkiem, gdy zajmowałem się tą Alfą, zabitą na budowie wieży… Odniosłem wrażenie, że Fileclerk i cała ta jego P.W.A. są raczej nieskuteczni…