— I zbaw wszystkich, którzy przyjdą po mnie…
— I zbaw wszystkich, którzy przyjdą po mnie…
— W dniu, gdy Macica i Kadź, Kadź i Macica staną się jednym!
— W dniu, gdy Macica i Kadź, Kadź i Macica staną się jednym…
— Niech będzie pochwalony Krug!
— Niech będzie pochwalony Krug…
— Chwała Krugowi!
— Chwała Krugowi…
— AAA, AAG, AAC, AAU ku chwale Kruga!
— AAA, AAG, AAC, AAU ku chwale Kruga…
— AGA, AGG, AGC, AGU ku chwale Kruga!
— AGA, AGG, AGU… Chłód doszedł już do piersi… — szepnął Caliban Driller. — Nie mogę, nie mogę…
— Dokończ litanię, Krug na ciebie czeka. AGU ku chwale Kruga…
— AGA, ACG, ACC, ACU ku chwale Kruga!
Palce Bety wbiły się w miękkie ciało ołtarza; jego skóra pociemniała już tak, że była niemal fioletowa, a oczy zmatowiały.
— Krug na ciebie czeka! — powiedział ostro Watchman. Dokończ litanię!
— Nie mogę… mówić… oddychać…
— Więc tylko mnie słuchaj i powtarzaj w duchu za mną… AUA, AUG, AUC, AUU ku chwale Kruga! GCA, GGG…
Watchman recytował litanię z desperacką energią, po każdym zdaniu wyginając ciało. Życie szybko uchodziło z ciała Calibana Drillera. Pod koniec litanii Watchman wyjął spod swej tuniki kabel, podłączył końcówkę do przedramienia umierającego i przesłał mu tyle energii, by wytrzymał jeszcze chwilę. Dopiero gdy był już pewny, że wysłał duszę Calibana na Łono Kruga, odłączył się, odmówił za siebie krótką modlitwę i wezwał ekipę, by zabrała ciało.
Napięty i wyczerpany, ale zadowolony wyszedł z kaplicy i ruszył w kierunku Centrum Kontroli. W połowie drogi stanął przed nim osobnik tego samego wzrostu — inny Alfa. Było to dziwne spotkanie, bowiem do końca pracy pozostało Watchmanowi jeszcze sporo czasu, a jego zmiennikiem miał być Alfa Euclid Planner. Tego Alfy natomiast Watchman nie znał…
— Watchman, czy znajdziesz dla mnie kilka minut czasu? — zapytał nieznajomy. — Jestem Siegfried Fileclerk z Partii Wolności Androidów. Oczywiście znasz treść petycji, którą mamy zamiar przedstawić Kongresowi na najbliższej sesji? Zważywszy na twoje bliskie stosunki z Krugiem, mógłbyś pomóc nam w skontaktowaniu się z nim, by…
— Chyba znacie moje stanowisko, jeżeli chodzi o zaangażowanie polityczne?
— Tak, ale dla sprawy równości…
— Można działać różnymi sposobami. Nie mam zamiaru mieszać Kruga do polityki.
— Zmiany konstytucyjne…
— Bzdury! Czy widzisz tę kopułę? To nasza kaplica. Idź tam i oczyść się ze zdrożnych myśli.
— Nie należę do waszego Kościoła!
— A ja do waszej partii. Wybacz, muszę wracać do pracy.
— Może więc spotkamy się, kiedy skończysz?
— To będzie mój czas odpoczynku.
Watchman oddalił się szybko; musiał wykonać jeden z rytuałów uspokajających, by rozproszyć narastającą w nim irytację.
„Partia Wolności Androidów!” — pomyślał z pogardą. „Imbecyle!”
Rozdział siódmy
08.00 Kalifornia
Manuel Krug miał bardzo męczący dzień. Pobudka w domu koło Mendocino, burzliwy Pacyfik prawie u progu domu, stuhektarowy ogród sekwoi, Clissa u jego boku w łóżku, łagodna i nieśmiała jak kotka. Pękająca głowa po wczorajszym wieczorze, spędzonym z Grupą Spectrum na Tajwanie, gdzie wraz z Nickiem Ssu-ma wypili zbyt wiele. Twarz intendenta-Bety na ekranie, szepczącego uparcie:
— Proszę wstać, panie… Pański ojciec oczekuje w wieży…
Clissa poruszyła się obok niego; Manuel zamrugał powiekami, starając się rozbudzić.
— Panie… Proszę o wybaczenie, ale zostawił pan ścisłe instrukcje, dotyczące poranka…
Dźwiękowy, piętnastotonowy motyw muzyczny, przy którym nie sposób spać. Crescendo, pobudka, zły humor. Potem niespodzianka: Clissa bierze jego dłoń i kładzie na swoich małych piersiach, palce chwytają sutkę, która jednakże jest zbyt miękka. To było do przewidzenia… Gest kobiety-dziecka był odważny, ale jej ciało jeszcze nie dorosło. Pobrali się dwa lata temu i pomimo wysiłków Manuela i całej jego techniki — do tej pory nie udało mu się rozbudzić jej zmysłów.
— Manuelu… — szepnęła. — Pieść mnie…
Było mu smutno, gdy odmawiał.
— Później — powiedział. — Trzeba wstać, albowiem oczekuje nas patriarcha. Dziś zwiedzamy wieżę.
Clissa wykrzywiła się w niechętnym grymasie. Wygrzebali się z łóżka, wzięli prysznic, zjedli śniadanie i ubrali się.
— Jesteś pewny, że powinnam tam jechać? — zapytała Clissa.
— To przede wszystkim ciebie zaprosił ojciec, gdyż uznał, że nadszedł czas, byś zwiedziła jego wieżę. Nie masz na to ochoty?
— Boję się, że zrobię jakieś głupstwo, powiem coś naiwnego… Przy twoim ojcu czuję się strasznie młoda…
— Bo jesteś bardzo młoda. Ale podobasz mu się, musisz więc tylko udawać zafascynowanie jego wieżą, a wtedy wybaczy ci wszystko.
— A pozostali? Ten senator Fearon, ten astronom i inni… Manuelu, czuję się nieswojo…
— Cliss…
— W porządku.
— I nie zapominaj: masz mu powiedzieć, że wieża jest najwspanialszym dziełem ludzkości od czasów Tadż Mahal czy coś w tym rodzaju.
— Ale czy on naprawdę wierzy w tę swoją wieżę? Naprawdę uważa, że uda mu się nawiązać kontakt z istotami z gwiazd?
— Tak.
— A ile go to kosztuje?
— Miliardy.
— Ależ on trwoni nasze dziedzictwo! Wyda wszystko!
— Nie wszystko, pieniędzy nigdy mu nie zabraknie. A zresztą, przecież to on zarobił te pieniądze.
— Ależ to obsesja… Fantazja!
— Dosyć już! Nas zresztą to nie dotyczy.
— Powiedz mi tylko jedno… Przypuśćmy, że twój ojciec jutro umrze… Co stanie się z wieżą?
Manuel zaprogramował przekaźnik na podróż do Nowego Jorku.
— Pojutrze zakończyłbym budowę. Ale zniszczę cię, jeśli mu to powtórzysz. A teraz w drogę!
11.40 Nowy Jork
Ranek prawie już minął, mimo że wstał zaledwie czterdzieści minut temu, o ósmej. To była wada przekaźników: skacząc z zachodu na wschód traciło się wiele czasu, choć oczywiście rekompensował to zysk czasu przy skokach w drugą stronę.
Podczas lata 16, w przeddzień ślubu, Manuel i jego przyjaciele z Grupy Spectrum ścigali świt dookoła świata. Zaczęli w sobotę o 6.00, w rezerwacie Amboseli, gdy Słońce wynurzało się zza Kilimandżaro, potem udali się do Kinszasy, Akry, Rio, Caracas, Vera Cruz, Albuquerque, Los Angeles, Honolulu, Auckland, Brisbane, Singapuru, Phnom-Penh, Kalkuty i Mekki. W świecie przekaźników nie stosowano już wiz ani paszportów — straciły rację bytu. Słońce przesuwało się jak zwykle, mniej niż dwa tysiące kilometrów na godzinę, skoki podróżników nie były tak ograniczone. Zatrzymywali się piętnaście minut tu, dwadzieścia minut tam, popijali koktajl lub łykali pigułki, kupowali drobne upominki podczas zwiedzania zabytków, a jednak ciągle wygrywali z czasem, coraz bardziej wracając w poprzednią noc, a wreszcie dotarli do piątku wieczór. Oczywiście, stracili cały zyskany czas, gdy przekroczyli wyjściowy południk i nagle znaleźli się w sobotnim popołudniu, ale szybko odzyskali część zguby i u stóp Kilimandżaro byli na jedenastą rano w sobotę. W sumie okrążyli świat i przeżyli półtora piątku.
Takie rzeczy można było robić dzięki przekaźnikom; można było tak dobrać skoki, by zobaczyć tuzin zachodów Słońca tego samego dnia. Tym niemniej, przenosząc się z Kalifornii do Nowego Jorku, Manuel był niezadowolony, że przez przekaźnik stracił część poranka.