Выбрать главу

— Kiedyś stały tu znaki ostrzegawcze — odezwał się spokojny głos za plecami.

— Pewno. Znaki ostrzegawcze w Ankh-Morpork mogłyby mieć napisane: „Drewno na opał” — zauważył ktoś inny.

— Znaczy, to przecież jasne. Tu rzucą zaklęcie wybuchające coś tam, gdzie indziej takie, co ma pokręcić coś innego, a jeszcze gdzieś takie, od którego rosną marchewki, a te zaklęcia mieszają się ze sobą i kto wie, co w końcu zaczną robić? — mówił Ernie. — Pradziadek opowiadał, że czasem budzili się rano, a piwnica była wyżej od strychu. Ale to i tak jeszcze nie najgorsze — dodał ponuro.

— No. Czasem było już tak źle, słyszałem, że człowiek mógł sobie spacerować ulicą i spotkać samego siebie idącego z przeciwka — podsunął ktoś. — Albo już nie wiedział, czy pora na spanie, czy na śniadanie. Tak słyszałem.

— Pies znosił do domu różne rzeczy — opowiadał Ernie. — Pradziadek mówił, że wskakiwali za sofę, jak wchodził do domu i niósł coś w pysku. Przerdzewiałe zaklęcia ogniowe, które zaczynały syczeć, połamane laski, co dymiły na zielono, i sam nie wiem co jeszcze. A jak człowiek zobaczył, że kot się czymś bawi, to lepiej było nie sprawdzać, co to takiego. Mówię wam…

Potrząsnął lejcami. W przypływie dziedzicznej urazy niemal zapomniał o swym obecnym położeniu.

— Bo wiecie, mówią, że wszystkie stare księgi czarów i wszystkie odpadki zakopują bardzo głęboko, a ostatnio to nawet wtórnie wykorzystują zużyte zaklęcia, ale to marne pocieszenie, kiedy ziemniaki na grządce zaczynają spacerować — narzekał. — Pradziadek poszedł raz do głównego maga, a tamten powiada… — Zaczął mówić zduszonym, nosowym głosem, bo jego zdaniem tak wyraża się człowiek, kiedy ma wykształcenie: — „Och, mogą występować jakieś chwilowe niedogodności, ale niech pan przyjdzie za pięćdziesiąt tysięcy lat”. Przeklęci magowie…

Koń skręcił za róg. Znaleźli się w ślepym zaułku. Po obu stronach opierały się o siebie na wpół zburzone domy z wybitymi oknami i wykradzionymi drzwiami.

— Słyszałem, że mają tu podobno wszystko oczyścić… — odezwał się ktoś.

— Akurat — mruknął Ernie i splunął. Kiedy ślina spadła na ziemię, uciekła. — I wiecie co? Cały czas ostatnio przyłażą tu różni wariaci, grzebią wszędzie, wyciągają różne rzeczy…

— Przy tym murze przed nami — rzekł swobodnym tonem Herbatka. — Wydaje mi się, że na ogół przejeżdżasz koło tej kupy śmieci pod uschniętym drzewem, chociaż trudno je zauważyć, jeśli człowiek się dobrze nie przyjrzy. Ale nigdy nie widziałem, jak właściwie to robisz…

— Zaraz… Nie mogę was tam zabrać. Podrzucić gdzieś to jedna sprawa, ale przewozić ludzi…

Herbatka westchnął.

— A tak dobrze się nam układało… Posłuchaj mnie, Ernie. Albo nas przewieziesz, albo… a mówię to z prawdziwym żalem… będę musiał cię zabić. Wydajesz się bardzo sympatycznym człowiekiem. I rozsądnym. Bardzo poważny kożuch i porządne buty.

— Ale jeśli was zabiorę…

— Co może cię spotkać najgorszego? Stracisz pracę. A jeśli odmówisz, zginiesz. Więc kiedy spojrzysz na to w taki sposób, dojdziesz do wniosku, że tak naprawdę wyświadczamy ci przysługę. Proszę cię, powiedz „tak”.

— Eee…

Ernie miał uczucie, że mózg mu się skręca. Młodziak wyraźnie był tym, kogo Ernie uważał za wyższe sfery. Wydawał się uprzejmy i przyjazny, ale coś w nim było nie tak. Ton głosu i treść nie pasowały do siebie.

— Poza tym — ciągnął Herbatka — jeśli zostałeś zmuszony, to przecież nie twoja wina, prawda? Nikt nie może mieć do ciebie pretensji. Jak można mieć pretensję do kogoś, kto ustąpił pod groźbą noża?

— No niby tak, jak już jest przymus… — mruknął Ernie.

Musiał się zgodzić — to było chyba jedyne wyjście.

Koń zatrzymał się i czekał, z tym cierpliwym spojrzeniem zwierzęcia, które prawdopodobnie zna drogę lepiej od woźnicy.

Ernie pogrzebał w kieszeni kożucha i wyjął małe blaszane pudełko podobne do tabakiery. Otworzył je. Wewnątrz był lśniący proszek.

— I co z tym robisz? — spytał Herbatka z wyraźnym zaciekawieniem.

— No, biorę szczyptę i rzucam w powietrze, a ono robi „brzdęk!” i otwiera w cienkim miejscu…

— Czyli nie trzeba żadnego szkolenia ani nic?

— No… rzuca się na ten mur i potem jest „brzdęk!” — odparł Ernie.

— Naprawdę? Mogę spróbować?

Herbatka wyjął pudełeczko z niestawiającej oporu dłoni i rzucił w powietrze przed konia szczyptę proszku. Proszek unosił się przez chwilę, po czym uformował wąski, migotliwy łuk. Roziskrzył się i zrobił…

…brzdęk!

— Łoj — odezwał się potężny głos. — To ładne, Dave, nie?

— Tak.

— Takie iskierki…

— A potem jedziesz naprzód? — upewnił się Herbatka.

— Zgadza się — potwierdził Ernie. — Ale szybko, bo droga jest otwarta tylko chwilę.

Herbatka schował pudełeczko do kieszeni.

— Bardzo ci dziękuję, Ernie. Naprawdę bardzo.

Jego druga ręka wysunęła się nagle. Błysnął metal. Woźnica mrugnął i runął z kozła na ziemię.

Z tyłu zapadła cisza z odcieniem grozy i może odrobiną przerażonego podziwu.

— Nudny był, prawda? — rzucił Herbatka, chwytając za lejce.

Zaczął padać śnieg. Powoli zasypywał nieruchome ciało Erniego. Płatki przelatywały przez kilka zawieszonych w powietrzu szarych płaszczy.

Zdawało się, że w ich wnętrzu nie ma niczego. Można by nawet uwierzyć, że istnieją tylko po to, by zaznaczyć pewien punkt w przestrzeni.

Cóż, powiedział jeden, jesteśmy pod wrażeniem.

Istotnie, zgodził się inny. Nigdy byśmy nie pomyśleli, żeby zrobić to w taki sposób.

To z pewnością bardzo pomysłowa istota, rzekł trzeci.

A całe piękno polega na tym, dodał pierwszy — a być może drugi, ponieważ absolutnie nic nie odróżniało od siebie tych szat — że nadal tak wiele pozostanie pod naszą kontrolą.

Owszem, zgodził się następny. To naprawdę zadziwiające, w jaki sposób myśleli. Jak gdyby… z nielogiczną logiką…

Dzieci, rzekł inny. Kto by pomyślał? Ale dzisiaj dzieci, jutro cały świat.

Dajcie mi dziecko poniżej siedmiu lat, a będzie moje na całe życie, stwierdził inny.

Zapadło przerażające milczenie.

Te jednomyślne istoty, nazywające siebie Audytorami, nie wierzyły w nic — być może z wyjątkiem nieśmiertelności. A sposobem na nieśmiertelność, jak wiedziały, jest unikanie życia. Jednak najbardziej ze wszystkiego nie wierzyły w osobowość. Posiadać osobowość oznaczało być stworzeniem mającym swój początek i koniec. A ponieważ, zgodnie z ich rozumowaniem, wobec nieskończonego wszechświata każde życie jest niewyobrażalnie krótkie, umierały natychmiast. Była pewna skaza w tej logice, zanim jednak ją odkrywały, było już zwykle za późno. Tymczasem starannie unikały wszelkich wypowiedzi, działań i doświadczeń, które mogłyby je wyróżniać…

Powiedziałeś „mi”, zauważył jeden.

A tak. Ale widzicie, cytowaliśmy, wyjaśnił pospiesznie inny. To mówiła jakaś religijna osoba. O kształceniu dzieci. I dlatego całkiem logicznie powiedziała „mi”. Ale ja sam nie użyłbym tego terminu, oczywi… A niech to!

Szata zniknęła w niedużym kłębie dymu.

Niech to będzie lekcją dla nas wszystkich, rzekł jeden z ocalałych, kiedy kolejna nieodróżnialna od innych szata wskoczyła w istnienie tam, gdzie przed chwilą był ich kolega.