Śmierć Szczurów nie bardzo widział dostawcę tych dobrodziejstw. Wielki czerwony kaptur skrywał całą twarz z wyjątkiem długiej siwej brody.
Wreszcie przybysz skończył, wyprostował się i wyjął z kieszeni listę. Uniósł ją do kaptura i chyba coś sprawdzał; palcem wskazywał kolejno kominek, czarne od sadzy ślady butów, pusty kieliszek sherry i skarpety. Potem schylił głowę, jakby czytał coś drobnym drukiem.
A TAK, powiedział. EHM… HO. HO. HO.
Po czym zanurkował do kominka. Zgrzytał butami o ściany, nim wreszcie podeszwy trafiły na punkt zaczepienia, po czym zniknął.
Śmierć Szczurów zauważył, że ze zdumienia zaczął gryźć uchwyt swej małej kosy.
PIIP?
Zeskoczył do paleniska i pognał między czarnymi od sadzy ścianami komina. Wynurzył się tak szybko, że jeszcze w powietrzu przebierał łapkami. Wylądował w śniegu na dachu.
W powietrzu obok rynny unosiły się sanie.
Postać w czerwonym kapturze właśnie do nich wsiadła i rozmawiała chyba z kimś niewidocznym zza stosu worków.
TU MASZ NASTĘPNEGO PASZTECIKA.
— Jest musztarda? — zapytały worki. — Świetne są z musztardą.
NIESTETY, CHYBA NIE MA.
— Trudno. Niech pan poda i tak.
BARDZO ŹLE TO WYGLĄDA.
— Nie, ktoś go tylko nadgryzł…
MÓWIĘ O SYTUACJI. WIĘKSZOŚĆ TYCH LISTÓW… ONE TAK NAPRAWDĘ NIE WIERZĄ. UDAJĄ, ŻE WIERZĄ. NA WSZELKI WYPADEK[7]. OBAWIAM SIĘ, ŻE MOŻE JUŻ BYĆ ZA PÓŹNO. TO SIĘ SZYBKO ROZPRZESTRZENIA, W DODATKU TAKŻE WSTECZ W CZASIE.
— Nigdy nie mów koniec, panie. To przecież nasze motto, prawda?
NIE MOGĘ UZNAĆ, BY KIEDYKOLWIEK NAPRAWDĘ BYŁO MOJE.
— Chciałem przez to powiedzieć, panie, że przecież nie wystraszy nas pewna perspektywa całkowitej i absolutnej klęski.
NIE PRZESTRASZY? TO ŚWIETNIE. NO TO PORA RUSZAĆ. Postać chwyciła lejce. DALEJ, DŁUBACZ! JAZDA, GRZEBACZ! W GÓRĘ, KIEŁ! BIEGIEM, RYJ! JEDZIEMY!
Zaprzężone do sań cztery wielkie dzikie świnie nawet nie drgnęły.
DLACZEGO TO NIE SKUTKUJE? — zdziwił się osobnik w czerwieni.
— Nie mam pojęcia, panie — odparły worki.
Z KOŃMI DZIAŁA.
— Może spróbujesz, panie, z „dawaj”?
DAWAJ! Czekali. NIE, TEŻ DO NICH NIE DOCIERA.
Szeptali chwilę.
NAPRAWDĘ? SADZISZ, ŻE TO SKUTECZNE?
— Na mnie na pewno by podziałało, panie. Gdybym był świnią.
NO DOBRZE…
Postać w czerwieni znowu potrząsnęła lejcami.
JABŁKO! SOS!
Świńskie nogi poruszyły się natychmiast. Srebrzysty blask zamigotał na saniach i nagle rozlał się na wszystkie strony. A potem sanie i świnie zmalały do czarnego punktu i zniknęły.
PIP?
Śmierć Szczurów przemknął po śniegu, zjechał po rynnie i zeskoczył na dach szopy.
Siedział tam kruk. Patrzył smętnie na coś w dole.
PIP!
— Spójrz no tylko. — Kruk skinął pazurem na karmnik w ogrodzie. — Powieszą połówkę jakiegoś smętnego kokosa, kawał skórki słoniny, rzucą garść fistaszków w drucianej siatce i już im się wydaje, że są darem bogów dla świata natury. A czy widzę tam jakieś gałki oczne? Czy widzę jakieś wnętrzności? Jakoś nie. Jestem najbardziej inteligentnym ptakiem strefy umiarkowanej i mogę obejść się smakiem, bo nie umiem wisieć głową w dół i robić ćwir, ćwir. Popatrz na takie rudziki. Wściekłe małe dranie, walczą jak demony, ale wystarczy im poskakać trochę, a nie mogą się ruszać od okruchów. Ja tymczasem mogę recytować wiersze i powtarzać zabawne zdania…
PIIP!
— Tak? Co?
Śmierć Szczurów wskazał dach, a potem niebo. Podskakiwał z podnieceniem. Kruk przekręcił jedno oko ku górze.
— A tak. On. Pojawia się o tej porze roku. Jest jakoś kojarzony z rudzikami, które…
PIP! PII IK IK IK! Śmierć Szczurów naśladował ruchy postaci lądującej w palenisku i chodzącej po pokoju. PIIP IIK PI PI, PIP „HIIK HIIK HIIK”! IK IK PIIP!!!
— Przesadziłeś ze strzeżeniowiedźmowym nastrojem, co? Grzebałeś w puddingu z brandy, co?
PIP?
Oczy kruka zatoczyły kręgi.
— Słuchaj, przecież Śmierć to Śmierć! Pracuje w pełnym wymiarze godzin, prawda? To nie jest tak, że można na boku dorobić myciem okien albo po pracy strzyc sąsiadom trawniki.
PIP!
— Jak tam chcesz.
Kruk przykucnął trochę, a drobna figurka wskoczyła mu na grzbiet. Po chwili uniósł się w powietrze.
— Oczywiście, te okultystyczne typy też mogą dostać świra — stwierdził, zataczając krąg nad ogrodem skąpanym w blasku księżyca. — Weź takiego Starego Biedę, na przykład…
PIP.
— Och, nie sugeruję przecież…
Susan nie lubiła Katafalków, ale zaglądała tam, kiedy brzemię normalności stawało się zbyt ciężkie. Katafalki, mimo zapachu, drinków i towarzystwa, miały jedną istotną zaletę. W Katafalkach nikt nie zwracał uwagi. Na nic. Strzeżenie Wiedźm tradycyjnie uważane jest za czas rodzinny, jednak ci, którzy pili w Katafalkach, prawdopodobnie nie mieli rodzin; niektórzy wyglądali, jakby mogli mieć miot albo jajka. Niektórzy za to tak jakby zjedli swoich krewnych, a przynajmniej czyichś krewnych.
Katafalki były miejscem, gdzie pili nieumarli. I kiedy ktoś zamawiał Krwawą Mary, barman Igor nie przygotowywał metafory.
Stali klienci nie zadawali pytań, nie tylko dlatego, że dla niektórych trudne do wyartykułowania okazywało się cokolwiek bardziej skomplikowane od warkotu. Głównie dlatego, że nikt tutaj nie udzielał odpowiedzi. W Katafalkach wszyscy pili samotnie, nawet jeśli siedzieli w grupach. Albo stadami.
Mimo dekoracji, które nieumiejętnie zawiesił barman Igor, by okazać dobre chęci[8], w Katafalkach nie było atmosfery rodzinnej.
Rodzina to temat, którego Susan wolała unikać.
W tej chwili pomagał jej w tym gin z tonikiem. W Katafalkach, jeśli ktoś nie był zbyt wybredny, opłacało się zamawiać drinki przezroczyste, ponieważ Igor miewał niezwykłe pomysły także w kwestii tego, co można nabić na koniec koktajlowego patyczka. Jeśli człowiek zobaczył coś kulistego i zielonego, mógł tylko mieć nadzieję, że to oliwka.
Poczuła za uchem gorący oddech. To jakiś strach usiadł na stołku obok.
— Sso taka normo robi w takim miejssu? — zahuczał, aż owionął ją odór alkoholu i cuchnącego oddechu. — Ha, myślisz sobie pewno, że to poniessająse tak tu siedzieć w tej czarnej sssukni ze wszyskimi zgubionymi chłopsami? Taki modny mroszszny klimat?
Susan odsunęła się. Strach wyszczerzył kły.
— Chcesz mieć stracha pod łóżkiem, sso?
— Daj spokój, Schlimazelu — rzucił Igor, nie unosząc wzroku znad wycieranego kieliszka.
— No ale po sso ona tu siedzi? — nie ustępował strach. Wielka kosmata łapa chwyciła Susan za rękę. — Pewno, może chce zwyszajnie…
— Nie będę powtarzał, Schlimazelu — ostrzegł Igor.
Zauważył, że dziewczyna odwraca się do stracha. Ze swojego miejsca nie widział dobrze jej twarzy — ale strach widział. Odskoczył tak szybko, że spadł ze stołka.
A kiedy dziewczyna przemówiła, to, co powiedziała, tylko w części było słowami; było także wyrytym w skale stwierdzeniem o tym, jaka będzie przyszłość.
— ODEJDŹ I PRZESTAŃ MNIE ZACZEPIAĆ.
Potem odwróciła się i uśmiechnęła przepraszająco do Igora. Strach poderwał się gorączkowo spośród resztek stołka i chwiejnie pobiegł do drzwi.
Susan wyczuła, że pijący wrócili do swego zwykłego zajęcia. Zadziwiające, na co można sobie pozwolić w Katafalkach.
7
Jest to podejście podobne do sugestii wysuniętej przez quirmiańskiego filozofa Ventre’a, który powiedział: „Bogowie może istnieją, a może nie. Dlaczego więc i tak w nich nie wierzyć? Jeśli to wszystko prawda, to po śmierci trafiasz w przyjemne miejsce, a jeśli nie, to przecież nic nie tracisz”. Kiedy umarł, zbudził się w kręgu bogów trzymających solidne kije, a jeden z nich powiedział „Teraz ci pokażemy, co tu myślimy o takich mądralach…”.
8
Starał się, jak mógł. Ale czerń, fiolet i żółć wymiocin nie tworzyły dobrej kombinacji barw dla papierowych łańcuchów, a żadna strzeżeniowiedźmowa lalka-wróżka nie powinna być przybijana za głowę.