— Słusznie, panie. Dobry pomysł. A skoro już o tym mowa, to czas na dół.
A GDYBYM NIC MU NIE DAŁ ZA KARĘ, ŻE NIE WIERZY?
— Co mu tym udowodnisz, panie?
Śmierć westchnął.
CHYBA MASZ RACJĘ.
— Sprawdziłeś listę, panie?
TAK. DWA RAZY. TO NA PEWNO DOSYĆ?
— Na pewno.
PRAWDĘ MÓWIĄC, NIE MOGĘ SIĘ W TYM WSZYSTKIM POŁAPAĆ. NA PRZYKŁAD SKĄD MAM WIEDZIEĆ, CZY ON BYŁ GRZECZNY, CZY NIEGRZECZNY?
— No… sam nie wiem… Na przykład czy składał swoje ubranka…
A JEŚLI BYŁ GRZECZNY, MOGĘ MU DAĆ KLATCHIAŃSKI RYDWAN BOJOWY Z PRAWDZIWYMI WIRUJĄCYMI OSTRZAMI?
— Zgadza się.
A JEŚLI BYŁ NIEGRZECZNY?
Albert poskrobał się po głowie.
— Kiedy byłem chłopcem, dostawało się worek kości. Zadziwiające, jak dzieci ładnie się zachowywały pod koniec roku.
COŚ PODOBNEGO… A DZISIAJ?
Albert podniósł paczkę do ucha i potrząsnął.
— Brzmi jak skarpety.
SKARPETY.
— Albo wełniany podkoszulek.
BĘDZIE MIAŁ NAUCZKĘ, JEŚLI WOLNO MI WYRAZIĆ SWOJĄ OPINIĘ.
Albert spojrzał ponad zaśnieżonymi dachami i także westchnął. To nie było tak, jak być powinno. Pomagał, bo cóż, Śmierć był jego panem i tyle, a gdyby pan miał serce, tkwiłoby na właściwym miejscu. Ale…
— Jesteś pewien, że powinniśmy to robić, panie?
Śmierć zatrzymał się w połowie drogi do komina.
A MASZ JAKIŚ LEPSZY POMYSŁ, ALBERCIE?
To właśnie cały problem. Albert nie miał.
Ktoś musiał to robić.
Na ulicy znowu były niedźwiedzie.
Susan zignorowała je i nawet nie starała się demonstracyjnie nie następować na pęknięcia.
Stały dookoła, jakby trochę zdziwione i trochę przezroczyste, widoczne tylko dla niej i dla dzieci. Takie wieści jak o Susan szybko się rozchodzą. Niedźwiedzie słyszały już o pogrzebaczu. Orzechy i jagody, zdawały się mówić ich miny. Po to tu jesteśmy. Wielkie ostre zębiska? Jakie wielkie ostre zębiska? Ach, te wielkie ostre zębiska? One służą do… no, do rozłupywania orzechów. A niektóre jagody bywają naprawdę groźne.
Zegary biły szóstą, kiedy dotarła do domu. Dostała swoje klucze. Przecież właściwie nie była służącą.
Nie można być księżną i służącą. Ale można być guwernantką. Było oczywiste, że nie jest się nią w rzeczywistości, lecz tylko spędza w ten sposób czas do chwili, kiedy zrobi się to, co każda dziewczyna czy pannica powinny w życiu zrobić, czyli wyjść za jakiegoś mężczyznę. Jasne przecież, że to tylko taka zabawa.
Rodzice podopiecznych czuli dla niej respekt. Była córką diuka, podczas gdy pan Gaiter był człowiekiem o znacznych wpływach w hurtowym handlu obuwiem. Pani Gaiter walczyła o przejście do Wyższych Sfer, co w tej chwili starała się osiągnąć, czytając książki o etykiecie. Traktowała Susan ze swego rodzaju trwożnym szacunkiem, należnym jej zdaniem każdemu, kto od urodzenia zna różnicę między serwetką a frywolitką.
Susan nigdy nie przyszłoby do głowy, że aby Awansować Towarzysko, jak tego próbowała dokonać pani Gaiter, należy zdawać jakieś testy. Zwłaszcza że ci arystokraci, których poznała w domu ojca, nie używali ani serwetek, ani frywolitek, ale specjalnego stanu umysłu, który można opisać jako „rzuć na podłogę, psy to zjedzą”. Kiedy pani Gaiter drżącym głosem spytała ją, jak należy się zwracać do kuzyna królowej, Susan bez zastanowienia odpowiedziała: „Zwykle wołaliśmy go Kubuś”. Po czym pani Gaiter musiała w swoim pokoju cierpieć na migrenę.
Pan Gaiter kiwał tylko głową, kiedy spotykał Susan na korytarzu; nigdy zbyt wiele nie mówił. Był pewien, że wie, na czym stoi w obuwiu, i to mu wystarczało.
Gdy Susan wróciła, Gawain i Twyla — nazwani tak przez ludzi, którzy chyba ich kochali — już leżeli w łóżkach. Sami nalegali. W pewnym wieku dość powszechna jest wiara, że wcześniejsze pójście do łóżka powoduje wcześniejsze nadejście jutra.
Poszła sprzątnąć w pracowni i przygotować wszystko na rano. Zaczęła zbierać zabawki zostawione przez dzieci w pokoju, gdy nagle coś zapukało w okno.
Wyjrzała przez szybę w ciemność, a potem otworzyła. Na zewnątrz z gałęzi zsunęła się śniegowa czapa.
Latem za oknem były gałęzie wiśni. Teraz w zimowym mroku widziała tylko wąskie szare linie tam, gdzie osiadł na nich śnieg.
— Kto tam? — zapytała.
Coś skakało wśród zamarzniętych gałązek.
— Ćwir, ćwir, ćwir… Uwierzysz? — odezwał się kruk.
— Znowu ty?
— A wolałabyś jakiegoś słodkiego małego rudzika? Posłuchaj, twój dzia…
— Uciekaj stąd.
Zatrzasnęła okno i zaciągnęła zasłony. Dla pewności odwróciła się do nich plecami i spróbowała skupić uwagę na wnętrzu pokoju. Pomagało myślenie o… o rzeczach normalnych.
Normalne było strzeżeniowiedźmowe drzewko, mniejsza wersja tego wielkiego w holu. Pomagała dzieciom robić papierowe ozdoby. Tak. O tym można myśleć.
Były na nim papierowe łańcuchy. Były gałązki ostrokrzewu, wyrzucone z głównych pomieszczeń, ponieważ miały za mało jagód. Teraz otrzymały sztuczne jagody z plasteliny i zostały poutykane na półkach albo wetknięte za obrazy.
Z półki nad niewielkim kominkiem w pracowni zwisały dwie skarpety. Były też rysunki Twyli: atramentowobłękitne niebo, jadowicie zielona trawa i czerwone domki z czterema kwadratowymi oknami. To były…
…rzeczy normalne.
Wyprostowała się i patrzyła na nie; paznokciami wybijała powolny rytm na drewnianym pudełku ołówków.
Drzwi otworzyły się nagle, odsłaniając rozczochraną Twylę, jedną ręką ściskającą klamkę.
— Susan, pod moim łóżkiem znowu jest potwór…
Stuk paznokci Susan ucichł nagle.
— Słyszę, jak się tam rusza…
Susan westchnęła.
— Dobrze, Twylo. Zaraz przyjdę.
Dziewczynka kiwnęła głową i wróciła do sypialni. Na łóżko wskoczyła z pewnej odległości, by nie dosięgły jej szpony.
Zabrzmiał metaliczny zgrzyt, gdy Susan wyciągnęła pogrzebacz z niedużego mosiężnego stojaka, którzy dzielił ze szczypcami i łopatką do węgla.
Westchnęła. Normalność jest tym, czym się ją uczyni.
Weszła do sypialni dzieci i pochyliła się, jakby chciała otulić Twylę kołdrą. I wtedy błyskawicznie sięgnęła pod łóżko. Chwyciła garść włosów. Pociągnęła.
Strach wystrzelił jak korek z butelki i zanim odzyskał równowagę, stał już w rozkroku pod ścianą, z ręką wykręconą za plecami. Zdołał jakoś odwrócić głowę i w odległości kilku cali zobaczył twarz wściekłej Susan.
Gawain podskakiwał radośnie na łóżku.
— Użyj na nim Głosu! Użyj na nim Głosu!
— Nie używaj Głosu, nie używaj Głosu! — błagał nerwowo strach.
— Walnij go po głowie pogrzebaczem!
— Nie pogrzebaczem! Nie pogrzebaczem!
— To ty, prawda? — upewniła się Susan. — Spotkaliśmy się dziś po południu.
— Tak… — Strach zmarszczył czoło, wyraźnie zdumiony. — Ale jak możesz mnie tutaj widzieć?
— To tylko przyjazne ostrzeżenie, rozumiesz? W końcu mamy święta.
Strach spróbował się poruszyć.
— To nazywasz przyjaznym?
— Aha… Wolisz spróbować nieprzyjaznego? — Susan wzmocniła uchwyt.
— Nie, nie, nie… Przyjazne bardzo mi się podoba!
— Ten dom jest zakazany, jasne?