— Jesteś czarownicą czy co? — jęczał strach.
— Jestem… czymś. A teraz… Nie będziesz już tu przychodził, prawda? Bo następnym razem czeka cię kocyk.
— Nie!
— Nie żartuję. Wsadzimy ci głowę pod kocyk.
— Nie!
— W takie puszyste króliczki…
— Nie!!!
— No to uciekaj.
Potykając się, strach pognał do drzwi.
— To nie w porządku — mamrotał. — Nie powinnaś nas widzieć, jak nie jesteś martwa albo magiczna… To nieuczciwe…
— Spróbuj pod dziewiętnastym! — zawołała Susan, mięknąc trochę. — Tamtejsza guwernantka nie wierzy w strachy.
— Naprawdę? — spytał potwór z nadzieją.
— Wierzy za to w algebrę.
— Aha. To miło. — Strach uśmiechnął się szeroko. Doprawdy trudno uwierzyć, jak bardzo można napsocić w domu, gdzie nikt z posiadających autorytet nie wierzy w twoje istnienie. — No to znikam — powiedział. — Eee… Szczęśliwego Strzeżenia Wiedźm.
— Być może — mruknęła Susan, kiedy wtopił się w ciemność.
— Nie był taki zabawny jak ten z zeszłego miesiąca — stwierdził Gawain, wsuwając się pod kołdrę. — Wiesz, jak go kopnęłaś w portki…
— Spijcie już oboje.
— Verity mówi, że im szybciej zaśniemy, tym szybciej przyjdzie Wiedźmikołaj.
— Tak — przyznała Susan. — Niestety, możesz mieć rację.
Puścili tę uwagę mimo uszu. Nie była pewna, czemu w ogóle taka myśl przyszła jej do głowy. Ale nauczyła się już ufać własnym przeczuciom.
Chociaż nienawidziła takich przeczuć. Zatruwały życie. Niestety, taka się już urodziła.
Dzieci zasnęły opatulone. Susan cicho zamknęła drzwi i wróciła do pracowni.
Coś się zmieniło.
Zerknęła podejrzliwie na skarpety, ale nie zostały napełnione. Zaszeleścił papierowy łańcuch.
Spojrzała na drzewko. Było owinięte lametą, obwieszone niestarannie posklejanymi ozdobami. A na czubku siedziała wróżka zrobiona…
Susan skrzyżowała ręce na piersi, popatrzyła w sufit i westchnęła teatralnie.
— To ty, prawda? — zapytała.
PIP?
— Tak, nawet bardzo. Wystawiasz ręce jak strach na wróble i przyczepiłeś gwiazdkę na końcu kosy…
Śmierć Szczurów zawstydzony zwiesił głowę.
PIP.
— Nikogo nie oszukasz.
PIP.
— Schodź stamtąd natychmiast!
PIP.
— A co zrobiłeś z wróżką?
— Wepchnął ją pod poduszkę fotela — odpowiedział głos z półki po drugiej stronie pokoju. Coś zastukało i kruk dodał: — Do licha, twarde są te gałki oczne, nie ma co…
Susan przebiegła przez pokój i wyrwała miseczkę tak szybko, że kruk wykręcił salto i wylądował na grzbiecie.
— To są orzechy! — krzyknęła, gdy rozsypały się dookoła. — Nie gałki oczne! To pracownia szkolna dzieci. Różnica między pracownią a… a kruczymi delikatesami polega na tym, że bardzo rzadko stoją tu miski gałek ocznych, na wypadek gdyby jakiś kruk wpadł na przekąskę! Zrozumiano? Żadnych gałek ocznych! Świat pełen jest małych kulistych przedmiotów, które nie są gałkami ocznymi! Jasne?
Kruk przewrócił oczami.
— Przypuszczam, że kawałek ciepłej wątroby też nie wchodzi w grę?
— Zamknij dziób! Macie się obaj stąd wynosić, ale już! Nie wiem, jak się tu dostaliście…
— A jest jakieś prawo, które zakazuje wchodzenia przez komin w Noc Strzeżenia Wiedźm?
— …ale nie życzę sobie, żebyście znowu pakowali się w moje życie! Zrozumiano?
— Szczur powiedział, że trzeba cię ostrzec, nawet jeśli jesteś wariatką — odparł nadąsany kruk. — Ja tam wcale nie chciałem przychodzić, przed bramą miasta leży martwy osioł, teraz będę miał szczęście, jeśli dostanę kopyto…
— Ostrzec? — powtórzyła Susan.
I znowu to uczucie. Zmiana pogody umysłu, wrażenie dotykalnego czasu…
Śmierć Szczurów kiwnął łebkiem.
Z góry dobiegły odgłosy skrobania. Z przewodu kominowego spłynęło kilka płatków sadzy.
PIP, rzekł szczur, ale bardzo cicho.
Susan zdała sobie sprawę z nowego uczucia, tak jak ryba zdaje sobie sprawę z tego, że zaczął się odpływ, że źródło słodkiej wody wlewa się do morza. To czas napływał do świata.
Spojrzała na zegar — było wpół do siódmej.
Kruk podrapał się w dziób.
— Szczur mówi… Szczur mówi: lepiej uważaj.
Inni także pracowali w tę księżycową Wigilię Strzeżenia Wiedźm. Piaskowy Dziadek wędrował po świecie, wlokąc swój worek od jednego łóżka do drugiego. Mróz chodził ulicami i na okiennych szybach malował szronem niezwykłe desenie.
Pewna mała, przygarbiona postać ślizgała się i potykała w rynsztoku, chlapiąc butami w topniejącym śniegu i przeklinając pod nosem.
Miała na sobie poplamiony czarny garnitur, a na głowie ten typ kapelusza, który w rozmaitych częściach multiwersum znany jest jako „melonik”, „dęciak” albo „taki, w którym wygląda się jak dureń”. Kapelusz ten został bardzo mocno wciśnięty na głowę, a że istota posiadała długie i spiczaste uszy, musiały rozsunąć się na boki, nadając jej wygląd niedużej i złośliwej nakrętki motylkowej.
Istota z kształtu była gnomem, ale z zawodu wróżką. Wróżki to niekoniecznie małe roziskrzone stworzonka. Wróżka to stanowisko zawodowe, a te najbardziej pospolite nie są nawet widzialne[9]. Wróżka jest po prostu istotą, zgodnie z nadprzyrodzonymi prawami zatrudnioną w danej chwili do zabierania pewnych rzeczy lub też — jak w przypadku tego niedużego stwora wspinającego się właśnie wewnątrz rynny — do ich przynoszenia.
Tak. Przynosił. Ktoś to musi robić, a on wyglądał akurat na odpowiedniego gnoma do tej pracy.
O tak…
Sideney był zdenerwowany. Nie lubił przemocy, a wiele jej się wydarzyło w ostatnich dniach, jeśli w tym miejscu w ogóle mijały dni. Ci ludzie… Zdawało się, że życie jest dla nich interesujące tylko wtedy, kiedy robią coś brutalnego komuś innemu. Nie zaczepiali go — z tych samych powodów zapewne, dla jakich lwy nie przejmują się mrówkami. Ale bardzo go niepokoili.
Chociaż nie aż tak bardzo jak Herbatka. Nawet ten bandzior, którego nazywali Siatą, traktował Herbatkę z ostrożnością, jeśli nie respektem. A potwór zwany Banjo chodził za nim jak szczeniak.
Właśnie ten olbrzym obserwował Sideneya.
Trochę za bardzo przypominał Ronniego Jenksa, łobuza, który utrudniał mu życie w szkole babuni Wimblestone. Ronnie nie był uczniem. Był wnukiem staruszki, bratankiem czy czymś takim, co dawało mu prawo do włóczenia się po terenie szkoły i bicia dowolnego dziecka, które było od niego mniejsze, słabsze albo mądrzejsze — co oznaczało, że miał mniej więcej cały świat do wyboru. W tych okolicznościach wyjątkową niesprawiedliwością było, że zawsze wybierał Sideneya.
Sideney nie czuł do Ronniego nienawiści. Za bardzo się go bał. Chciał zostać jego przyjacielem. Tak bardzo tego pragnął… Ponieważ wtedy istniałaby szansa, że jego głowa nie byłaby tak często wdeptywana w ziemię, a śniadanie było zjadane, zamiast wrzucane do wychodka. I tak uznawał dzień za udany, jeśli to było tylko śniadanie.
A potem, mimo wszelkich wysiłków Ronniego, Sideney urósł i poszedł na studia. Od czasu do czasu matka opowiadała mu, co się u Ronniego dzieje (wzorem wszystkich matek zakładała, że skoro jako chłopcy chodzili razem do szkoły, to muszą być przyjaciółmi). Okazało się, że Ronnie prowadzi stragan z owocami i ożenił się z dziewczyną imieniem Angie[10]. Zdaniem Sideneya, nie była to dostateczna kara.
10
Która była — według matki Sideneya — całkiem niezłą partią, bo jej ojciec posiadał połowę sklepu z zapiekankami z węgorza na Błyskotnej, a w dodatku miała własne zęby i drewnianą nogę, której prawie nie widać, oraz siostrę imieniem Continence — ładna dziewczyna, może by ją zaprosić na herbatkę, kiedy syn znowu się zjawi, nie dlatego że nie wyobrażała go sobie jako wielkiego maga, ale nigdy nic nie wiadomo i gdyby ta magia jakoś się nie udała, to przecież ćwierci sklepu z zapiekanymi węgorzami nie należy lekceważyć…