Выбрать главу

Banjo nawet oddychał jak Ronnie, który musiał się koncentrować na takim ćwiczeniu intelektualnym, i zawsze miał zatkaną jedną dziurkę w nosie. W dodatku stale trzymał otwarte usta, przez co wyglądał, jakby karmił się niewidocznym planktonem.

Sideney starał się skupić na pracy i nie zwracać uwagi na bulgotanie za plecami.

— Fascynujące — stwierdził Herbatka. — U ciebie wygląda to tak łatwo…

Sideney wyprostował się nerwowo.

— Tego… Powinno już być w porządku, proszę pana. Trochę się popsuło, kiedy sypaliśmy te… — Nie potrafił się zmusić, by wymówić to słowo; starał się nawet omijać stos wzrokiem, to przez ten dźwięk, jaki wydawały. — …Te rzeczy — dokończył.

— Nie trzeba powtarzać zaklęcia?

— Och, będzie działało już zawsze — wyjaśnił Sideney. — Te najprostsze tak mają. To po prostu zmiana stanu, uruchamiana przez… no… w każdym razie nie przestaje działać.

Przełknął ślinę.

— No więc… — podjął niepewnie — myślałem… Bo skoro nie jestem już potrzebny, sir, to może…

— Pan Brown ma chyba problemy z zamkami na ostatnim piętrze — oznajmił Herbatka. — Te drzwi, których nie mogliśmy otworzyć. Pamiętasz? Na pewno chciałbyś mu pomóc.

— Nie jestem ślusarzem…

— Wydaje się, że są magiczne.

Sideney już otwierał usta, by odpowiedzieć: „Ale ja nie bardzo potrafię otwierać magiczne zamki”, jednak zrezygnował. Zdążył pojąć, że jeśli Herbatka chce, żeby człowiek coś zrobił, a ten człowiek nie bardzo sobie z tym radzi, to najlepszym rozwiązaniem — a może nawet jedynym rozwiązaniem — jest jak najprędzej nauczyć się radzić sobie doskonale. Sideney nie był głupcem. Widział, jak wobec Herbatki zachowywali się inni, a przecież ci ludzie robili rzeczy, o których on tylko śnił[11].

Z ulgą zauważył, że po schodach idzie Średni Dave. I wiele mówi o Herbatce fakt, że ktoś z ulgą przyjął pojawienie się takiego przerywnika jak Średni Dave.

— Znaleźliśmy drugiego strażnika. Na szóstym piętrze. Chował się.

Herbatka wstał.

— Och jej — powiedział. — Nie próbował udawać bohatera, co?

— Jest tylko przerażony. Mamy go wypuścić?

— Wypuścić? — zdziwił się Herbatka. — Zbyt niechlujne. Pójdę tam na górę. Chodźmy, panie magu.

Sideney niechętnie ruszył za nim po schodach.

Wieża — jeśli to jest wieża, pomyślał; był przyzwyczajony do dziwacznej architektury Niewidocznego Uniwersytetu, ale przy tym tutaj NU wyglądał zupełnie normalnie — stanowiła pustą wewnątrz rurę. Nie mniej niż cztery różne ciągi schodów wspinały się wewnątrz, przecinając się na podestach, a czasami przechodząc przez siebie nawzajem, wbrew powszechnie akceptowanej fizyce. To jednak było całkiem zwyczajne dla absolwenta Niewidocznego Uniwersytetu, chociaż z formalnego punktu widzenia Sideney jeszcze nie został absolwentem. Tym, co porażało wzrok, był całkowity brak cieni. Człowiek nie dostrzega cieni, nie zauważa, jak podkreślają kształty, jak nadają światu fakturę — dopóki nie znikną. Biały marmur — jeśli to właśnie biały marmur — wydawał się lśnić od wewnątrz. Nawet kiedy to niemożliwe słońce świeciło przez okno, zamiast porządnego cienia pojawiały się ledwie szare smugi. Wieża tak jakby unikała mroku.

Było to jeszcze bardziej przerażające, kiedy po przejściu skomplikowanego podestu człowiek odkrywał, że idzie w górę, schodząc w dół po dolnej powierzchni schodów, a daleka podłoga wisi mu nad głową jak strop. Zauważył, że nawet pozostali zamykają oczy, kiedy im się to przytrafia. Herbatka jednak przeskakiwał wtedy po trzy stopnie naraz i śmiał się jak dziecko, które dostało nową zabawkę.

Dotarli do górnego piętra i ruszyli korytarzem. Pozostali czekali przy zamkniętych drzwiach.

— Zabarykadował się — oznajmił Siata.

Herbatka zastukał.

— Hej, ty, w środku! — zawołał. — Wychodź. Masz moje słowo, że nie stanie ci się krzywda.

— Nie!

Herbatka odstąpił.

— Wywal te drzwi, Banjo — polecił.

Banjo wysunął się ciężko naprzód. Drzwi wytrzymały kilka potężnych kopniaków, po czym odskoczyły na bok.

Strażnik chował się za przewróconą szafką. Skulił się, gdy podszedł do niego Herbatka.

— Co tu robicie?! — zawołał. — Kim jesteś?!

— Cieszę się, że spytałeś — odparł z uśmiechem skrytobójca. — Jestem twoim najgorszym koszmarem.

Strażnik zadrżał.

— Znaczy… tym z gigantyczną kapustą i takimi jakby wirującymi nożami?

— Słucham? — zdumiał się Herbatka, nieco skonsternowany.

— Czyli jesteś tym, w którym spadam, tylko że zamiast gruntu jest tylko…

— Nie. Prawdę mówiąc, jestem…

Strażnik przygarbił się.

— Oj, ale chyba nie tym, gdzie jest pełno, no wiesz… błota, a potem wszystko się robi niebieskie…

— Nie. Jestem…

— Och, w takim razie jesteś tym, gdzie są takie drzwi, tylko za nimi nie ma podłogi, a potem wysuwają się takie kleszcze…

— Nie — odparł Herbatka. — Nie tym. — Wyjął z rękawa sztylet. — Jestem tym, w którym jakiś człowiek pojawia się znikąd i zabija cię na śmierć.

Strażnik uśmiechnął się z wyraźną ulgą.

— Och, tym… — Odetchnął. — Ale ten nie jest bardzo…

Zsunął się z wysuniętej nagle ręki skrytobójcy. A potem, tak jak wszyscy inni, rozwiał się.

— Mam wrażenie, że to był akt miłosierdzia — stwierdził Herbatka. — Ale w końcu mamy już prawie Strzeżenie Wiedźm.

Śmierć, z poduszką osuwającą się wolno pod szatą, stanął pośrodku dywanu w pokoju dziecinnym…

Dywan był stary. Do pokoju dziecinnego trafiało to, co już zaliczyło służbę w pozostałej części domu. Dawno temu ktoś starannie powplatał w jutowy podkład długie kawałki kolorowego materiału, przez co dywan wyglądał jak spłaszczony rastafariański jeż. Wśród tych szmatek kryły się okruchy, kawałki zabawek, wiadra kurzu. Ten dywan poznał życie. Może nawet jakieś w nim wyewoluowało.

A teraz od czasu do czasu spadała na niego gruda brudnego, topniejącego śniegu.

Susan była czerwona z wściekłości.

— Chcę wiedzieć dlaczego! — oznajmiła, obchodząc stojącą postać dookoła. — Przecież to Strzeżenie Wiedźm! Powinno być radośnie, z jemiołą i ostrokrzewem, i… i innymi zielonymi rzeczami! To czas, kiedy ludzie chcą być szczęśliwi i zadowoleni, chcą jeść, póki nie pękną. Kiedy chcą się zobaczyć ze wszystkimi krewnymi…

Nie dokończyła tego zdania.

— Chodzi mi o to, że to czas, kiedy ludzie są naprawdę ludzcy — powiedziała. — I nie chcą na wieczerzy… szkieletu. A zwłaszcza takiego, jeśli wolno mi dodać, który nosi sztuczną brodę, a pod szatę wcisnął tę nieszczęsną poduszkę! Chcę wiedzieć dlaczego.

Śmierć był wyraźnie zdenerwowany.

ALBERT POWIEDZIAŁ, ŻE POMOŻE MI TO WPROWADZIĆ SIĘ W ODPOWIEDNI NASTRÓJ. EEE… MIŁO CIĘ ZNOWU WIDZIEĆ.

Coś mlasnęło.

Susan odwróciła się natychmiast, wdzięczna teraz za każdą zmianę tematu.

— Myślisz, że cię nie słyszę? To są winogrona, jasne? A te drugie to mandarynki! Wyskakuj z patery z owocami!

— Nie możesz obwiniać ptaka o to, że próbował — odpowiedział ze stołu nadąsany kruk.

— A ty zostaw te orzechy w spokoju! Są na jutro!

FIF, odpowiedział Śmierć Szczurów, przełykając pospiesznie.

Susan wróciła do Śmierci. Przyprawiony brzuch Wiedźmikołaja zsunął się już do poziomu krocza.

вернуться

11

To nie znaczy, że sam chciałby robić te rzeczy. Albo chciałby, żeby jemu ktoś robił te rzeczy. Po prostu śnił o tych rzeczach w czarnej ciemności złych nocy.