— To miły dom — oświadczyła. — I dobra praca. Jest rzeczywista, wśród zwyczajnych ludzi. Pragnęłam normalnego życia. I nagle do miasta znowu przyjeżdża cyrk. Spójrzcie tylko na siebie! Trzech klaunów! No więc nie wiem, co się dzieje, ale macie wszyscy się stąd wynosić! To moje życie! Nie należy do żadnego z was. Nie będzie…
Zabrzmiało stłumione przekleństwo, spadł kłąb sadzy, a potem w palenisku wylądował chudy starzec.
— Bum! — powiedział.
— Coś podobnego! — złościła się Susan. — Mamy i skrzata Alberta! No, no! Prosimy do środka! Niedługo zabraknie miejsca, jeśli prawdziwy Wiedźmikołaj szybko się nie zjawi.
ON DO NAS NIE DOŁĄCZY, powiedział Śmierć. Poduszka wysunęła się i spadła na dywan.
— Och, a to czemu? Dzieci napisały do niego listy. Są pewne zasady, jak wiesz.
TAK. SĄ ZASADY. I OBOJE SĄ NA LIŚCIE. SPRAWDZIŁEM.
Albert ściągnął z głowy spiczasty kapelusz i wypluł z ust sadzę.
— Zgadza się. Sprawdził. Dwa razy — potwierdził. — Znajdzie się tu coś do picia?
— Więc po co się zjawiliście? — zapytała groźnie Susan. — Jeśli w sprawach służbowych, to muszę zaznaczyć, że te kostiumy są w bardzo złym guście…
WIEDŹMIKOŁAJ JEST… NIEDOSTĘPNY.
— Niedostępny? W Wigilię Strzeżenia Wiedźm?
JEST… NIECH POMYŚLĘ… NIE ISTNIEJE CAŁKOWICIE ODPOWIEDNIE LUDZKIE SŁOWO, WIĘC… ZGÓDŹMY SIĘ NA… MARTWY. TAK JEST MARTWY.
Susan nigdy nie wieszała skarpety nad kominkiem. Nigdy nie szukała jajek Duchociastnej Kaczki. Nie wkładała zęba pod poduszkę, poważnie oczekując, że zjawi się jakaś wróżka o dentystycznych skłonnościach.
Nie o to chodzi, że jej rodzice nie wierzyli w takie rzeczy. Nie musieli wierzyć — wiedzieli, że one istnieją. Woleliby tylko, żeby ich nie było.
Naturalnie, w odpowiednich porach dostawała prezenty, każdy ze starannie wypisaną etykietą, mówiącą, od kogo pochodzi. A w Duchociastny Poranek wspaniałe jajo, wypełnione słodyczami. Za mleczne zęby ojciec wypłacał jej dolara za sztukę, bez dyskusji[12]. Ale to wszystko było takie prostolinijne.
Teraz wiedziała, że starali się ją ochraniać. Wtedy nie miała pojęcia, że ojciec przez jakiś czas był uczniem Śmierci, a matka — Śmierci adoptowaną córką. Zachowała bardzo niewyraźne wspomnienia o tym, że kilka razy rodzice zabierali ją w odwiedziny do kogoś, kto był całkiem, no, całkiem wesoły w swoim dziwnym, chudym stylu. Te wizyty nagle się urwały. Spotkała go później, owszem, miał swoje zalety i przez jakiś czas zastanawiała się, czemu rodzice byli tak nieczuli…
Dziś rozumiała, że próbowali trzymać ją z daleka. W genetyce kryło się o wiele więcej niż tylko wijące się spirale.
Potrafiła przechodzić przez ściany, kiedy naprawdę musiała. Potrafiła używać takiego tonu głosu, który był raczej działaniem niż słowami, który sięgał jakoś ludziom do wnętrza i uruchamiał właściwe przełączniki. A jej włosy…
Zaczęło się niedawno. Włosy i tak zawsze były nie do ułożenia, ale w wieku mniej więcej siedemnastu lat odkryła, że same się układają.
Rozstała się przez to z kilkoma młodymi ludźmi. Czyjeś włosy układające się w nową fryzurę, pukle zwijające się wokół siebie jak młode kocięta na legowisku potrafią utrudnić bliższe związki.
Robiła postępy. Mijały całe dnie, kiedy czuła się jedynie i całkowicie człowiekiem.
To zwykła historia, prawda? Można wyruszyć w świat, można ułożyć sobie życie, ale wcześniej czy później zawsze zjawi się ktoś z tych kłopotliwych krewnych.
Stękając i klnąc, gnom wygramolił się z kolejnej rynny, mocniej wcisnął kapelusz na głowę, wyrzucił swój worek w zaspę i sam wyskoczył za nim.
— Ta była niezła — mruknął. — Całe tygodnie będzie się męczył, zanim się jej pozbędzie.
Wyjął z kieszeni pomięty kawałek papieru i przyjrzał się uważnie. Potem zauważył starszego mężczyznę, który pracował w milczeniu przy sąsiednim domu — stał przy oknie i skoncentrowany malował coś na szybie. Gnom podszedł zaciekawiony i popatrzył krytycznie.
— Dlaczego tylko paprocie? — zapytał po chwili. — Owszem, ładne, ale powiem szczerze, za deseń w paprocie nie wrzuciłbym ci do kapelusza nawet pensa.
Malarz Mróz odwrócił się, unosząc pędzel.
— Tak się składa, że lubię desenie w paprocie — oznajmił chłodno.
— Ale wiesz, ludzie woleliby raczej, no… smutne dzieci z wielkimi oczami, kotki wyglądające z butów, szczeniaczki.
— A ja maluję paprocie.
— Albo wielkie wazony słoneczników, albo pogodne sceny na plaży…
— I paprocie.
— No ale gdyby jakiś ważny kapłan chciałby, żebyś sklepienie świątyni pomalował w bogów, aniołów i całą resztę, to co byś zrobił?
— Mógłby dostać tylu bogów i aniołów, ilu by zechciał, pod warunkiem…
— …że wyglądaliby jak paprocie?
— Nie podoba mi się sugestia, że jestem monotematyczny — stwierdził Mróz. — Umiem też robić bardzo ładną jodełkę.
— A jak ona wygląda?
— No… przyznaję, że dla niewprawnego oka ma pewne paprociowe cechy. — Mróz pochylił się. — A kim ty jesteś?
Gnom odstąpił o krok.
— Nie jesteś Wróżką Zębuszką, co? — domyślił się Mróz. — Ostatnio coraz więcej ich widuję. Miłe dziewczyny.
— Nie, nie, nie. Nie zęby. — Gnom mocniej ścisnął worek.
— A co?
Gnom powiedział.
— Naprawdę? — zdziwił się Mróz. — Myślałem, że one same się pojawiają.
— Skoro już o tym mowa, to ja z kolei sądziłem, że szron na szybach też pojawia się sam z siebie. A w ogóle to nie sprawiasz wrażenia szczypiącego. I pewnie się nie wciskasz pod pierzynę.
— Nie sypiam — odparł lodowato Mróz. Odwrócił się. — A teraz, jeśli wybaczysz, mam jeszcze sporo okien do pomalowania. Paprocie nie są łatwe. Wymagają pewnej ręki.
— Jak to martwy? — zdumiała się Susan. — Jak Wiedźmikołaj może być martwy? Przecież… Czy on nie jest kimś takim jak ty? Taką…
ANTROPOMORFICZNĄ PERSONIFIKACJĄ? TAK. TYM SIĘ STAŁ. DUCHEM STRZEŻENIA WIEDŹM.
— Ale… jak? Jak ktoś mógłby zabić Wiedźmikołaja? Zatruta sherry? Kolce w kominie?
ISTNIEJĄ… BARDZIEJ SUBTELNE METODY.
— Ekhem, ekhem… Ależ tam było sadzy — odezwał się głośno Albert. — Strasznie mnie drapie w gardle.
— I ty przejąłeś obowiązki? — Susan nie zwracała uwagi na sługę. — To chore!
Śmierć zdołał wyglądać na urażonego.
— Może pójdę i czegoś poszukam. — Albert wyminął ją i otworzył drzwi.
Pchnęła je szybko.
— A co ty tu robisz, Albercie? — spytała, chwytając się brzytwy. — Myślałam, że umrzesz, jeśli powrócisz do tego świata.
ALE MY NIE JESTEŚMY W TYM ŚWIECIE, wyjaśnił Śmierć. ZNAJDUJEMY SIĘ W SPECYFICZNEJ RZECZYWISTOŚCI PRZYSTAJĄCEJ, STWORZONEJ DLA WIEDŹMIKOŁAJA. NORMALNE PRAWA MUSIAŁY ULEC ZAWIESZENIU. JAK INACZEJ KTOŚ MÓGŁBY W CIĄGU JEDNEJ NOCY OBJECHAĆ CAŁY ŚWIAT?
— Zgadza się — potwierdził Albert. — „Jeden z Małych Pomocników Wiedźmikołaja” to właśnie ja. Oficjalnie. Dostałem zielony spiczasty kapelusz i w ogóle.
Spostrzegł szklaneczkę sherry i rzepy zostawione przez dzieci na stoliku. Skierował się ku nim.
Susan była zaszokowana. Klika dni temu zabrała dzieci do Groty Wiedźmikołaja w jednym z wielkich sklepów przy Pale. Oczywiście, Wiedźmikołaj nie był prawdziwy, ale okazał się całkiem niezłym aktorem w czerwonym kostiumie. Byli też ludzie przebrani za skrzaty, a na ulicy przed sklepem pikieta Kampanii Równego Wzrostu[13].
12
Prawdę mówiąc, raz znalazła na poddaszu kolekcję zwierzęcych czaszek, pamiątkę po którymś z wcześniejszych diuków o badawczym umyśle. Ojciec był wtedy zajęty sprawami państwowymi i zanim wszystko się wydało, zarobiła dwadzieścia siedem dolarów. Po fakcie uznała, że błędem był trzonowiec hipopotama.
Czaszki nie budziły w niej lęku nawet wtedy.
13
KRW zawsze była gotowa do walki o prawa wysokich inaczej i nie przeszkadzał jej fakt, że większość skrzatów i gnomów wcale nie miała ochoty przebierać się w małe spiczaste kapelusiki z dzwoneczkami. Mieli o wiele ciekawsze zajęcia. Cała ta iskierkowa, dzwoneczkowa zabawa dobra była dla staruszków, którzy zostali w domu, w lesie. Kiedy mały człowieczek trafiał do Ankh-Morpork, wolał raczej się upić, skopać komuś kostki i poszukać malutkich kobiet. W tej chwili KRW tyle czasu poświęcała na tłumaczenie pokrzywdzonym, czemu nie mają należnych im praw, że już nie miała kiedy o nie walczyć.