Выбрать главу

Żaden ze skrzatów nie przypominał Alberta. Gdyby tak było, ludzie wchodziliby do Groty tylko z bronią.

— Byłaś grzeczna? — zapytał Albert i splunął do kominka.

Śmierć pochylił się. Spojrzała w błękitne lśnienie jego oczu.

RADZISZ SOBIE? — zapytał.

— Tak.

JESTEŚ SAMODZIELNA? SAMA KIERUJESZ SWOIM ŻYCIEM?

— Tak!

TO DOBRZE. NO CÓŻ, ALBERCIE, NA NAS JUŻ PORA. ZAŁADUJEMY SKARPETY I RUSZAMY DALEJ.

W jego dłoni pojawiły się dwa listy.

KTOŚ TU DAŁ DZIECKU NA IMIĘ TWYLA?

— Obawiam się, że tak, ale czemu…

A DRUGIE TO GAWAIN?

— Tak, ale powiedz, jak…

DLACZEGO GAWAIN?

— No… Myślę, że to dobre i mocne imię dla wojownika…

SAMOSPEŁNIAJĄCA SIĘ PRZEPOWIEDNIA, PODEJRZEWAM. WIDZĘ, ŻE DZIEWCZYNKA PISZE ZIELONĄ KREDKĄ NA RÓŻOWYM PAPIERZE Z MYSZKĄ W ROGU. MYSZKA NOSI SUKNIĘ.

— Powinnam chyba zaznaczyć, że zrobiła to, aby Wiedźmikołaj uznał ją za słodkie dziecko — oświadczyła Susan. — Temu celowi służą również świadomie popełniane błędy w pisowni. Ale dlaczego ty…

PISZE TU, ŻE MA PIĘĆ LAT.

— Wiek się zgadza, ale jeśli chodzi o cynizm, to raczej trzydzieści pięć. Dlaczego ty roznosisz…

WIERZY W WIEDŹMIKOŁAJA?

— Uwierzy we wszystko, jeśli ma za to dostać lalkę. Ale nie odejdziesz stąd bez wyjaśnienia…

Śmierć odwiesił skarpety nad kominek.

MUSIMY JUŻ ZNIKAĆ. SZCZĘŚLIWEGO STRZEŻENIA WIEDŹM. EEE… A TAK: HO. HO. HO.

— Niezła sherry — pochwalił Albert, ocierając usta.

Złość wyprzedziła u Susan ciekawość. Musiała pędzić bardzo szybko.

— Naprawdę wypijasz te drinki, które małe dzieci zostawiają dla Wiedźmikołaja?

— Jasne. A czemu nie? On ich przecież nie wypije. Nie tam, gdzie odszedł.

— A ile już wypiłeś, jeśli wolno spytać?

— Nie wiem, nie liczyłem — odparł z zadowoloną miną Alfred.

JEDEN MILION OSIEMSET TYSIĘCY SIEDEMSET SZEŚĆ, powiedział Śmierć. I ZJADŁ SZEŚĆDZIESIĄT OSIEM TYSIĘCY TRZYSTA DZIEWIĘTNAŚCIE PASZTECIKÓW ORAZ JEDNĄ RZEPĘ.

— Wyglądała pasztecikowato — wyjaśnił Albert. — Jak zresztą wszystko, po pewnym czasie.

— To czemu nie pękłeś?

— Nie wiem. Nigdy nie miałem kłopotów z trawieniem.

DLA WIEDŹMIKOŁAJA WSZYSTKIE PASZTECIKI SĄ JAK JEDEN PASZTECIK. Z WYJĄTKIEM TEGO, KTÓRY BYŁ RZEPĄ. CHODŹ, ALBERCIE, WDARLIŚMY SIĘ DO CZASU SUSAN.

— Dlaczego to robisz?! — wrzasnęła Susan.

PRZYKRO MI, NIE MOGĘ CI POWIEDZIEĆ. ZAPOMNIJ, ŻE MNIE WIDZIAŁAŚ. TO NIE JEST TWOJA SPRAWA.

— Nie moja sprawa? Jak to…

A TERAZ… MUSIMY JUŻ IŚĆ.

— Dobrej nocy — powiedział Albert.

Zegar uderzył dwa razy, na połowę godziny. Wciąż było wpół do siódmej.

A oni zniknęli.

Sanie pędziły po niebie.

— Będzie próbowała się dowiedzieć, o co w tym chodzi. Sam wiesz, panie — powiedział Albert.

OCH, JEJ.

— Zwłaszcza że kazałeś jej tego nie robić.

TAK MYŚLISZ?

— Tak — zapewnił Albert.

COŚ TAKIEGO… MUSZĘ SIĘ JESZCZE DUŻO NAUCZYĆ O LUDZIACH, PRAWDA?

— No… nie wiem — mruknął Albert.

OCZYWIŚCIE NIEWŁAŚCIWYM BYŁOBY MIESZANIE W TO WSZYSTKO LUDZKICH ISTOT. DLATEGO WŁAŚNIE, JAK SOBIE PRZYPOMINASZ, WYRAŹNIE ZAKAZAŁEM JEJ INTERESOWAĆ SIĘ TĄ SPRAWĄ.

— Tak. Rzeczywiście.

POZA TYM TO WBREW REGUŁOM.

— Ale mówiłeś, panie, że te szare paskudy już i tak złamały reguły.

OWSZEM, ALE NIE MOGĘ POMACHAĆ MAGICZNĄ RÓŻDŻKĄ I WSZYSTKIEGO NAPRAWIĆ. SĄ ODPOWIEDNIE PROCEDURY. Śmierć patrzył przez chwilę przed siebie, po czym wzruszył ramionami. A MY MAMY JESZCZE TYLE DO ZROBIENIA. OBIETNICE DO DOTRZYMANIA.

— Cóż, noc jeszcze młoda — zauważył Albert, rozsiadając się między workami.

NOC JEST STARA. NOC ZAWSZE JEST STARA.

Świnie galopowały. A po chwili…

— Nie, nie jest.

SŁUCHAM?

— Noc nie jest przecież starsza niż dzień, panie. To logiczne. Bo musiał być dzień, nim jeszcze ktokolwiek wiedział, czym jest noc.

TO PRAWDA, ALE TAK JEST BARDZIEJ DRAMATYCZNIE.

— A… chyba że tak.

Susan stała przy kominku.

Nie o to chodzi, że nie lubiła Śmierci. Śmierć jako osoba, a nie jako ostateczna kurtyna sceny życia, był kimś, kogo nie potrafiła nie lubić. W pewien specyficzny sposób.

Ale i tak…

Sam pomysł, że Mroczny Kosiarz napełnia strzeżeniowiedźmowe skarpety całego świata, jakoś nie mógł ułożyć się w jej głowie, choćby obracała go na wszystkie strony. To tak jakby próbowała sobie wyobrazić Starego Biedę jako Wróżkę Zębuszkę. A tak, Stary Bieda… to by dopiero było nieprzyjemne spotkanie.

Ale uczciwie, jaki chory osobnik chciałby zakradać się nocą do dziecięcych sypialni?

No, Wiedźmikołaj, oczywiście, ale…

Coś brzęknęło cichutko u podstawy strzeżeniowiedźmowego drzewka.

Kruk odskoczył pospiesznie od szczątków jednej z błyszczących kul.

— Przepraszam — wymamrotał. — To taka gatunkowa reakcja. No wiesz… okrągłe, lśniące… Czasami po prostu musisz dziobnąć…

— Te czekoladowe pieniądze należą do dzieci!

PIP? — zdziwił się Śmierć Szczurów, odsuwając się od błyszczących monet.

— Dlaczego on to robi?

PIP.

— Ty też nie wiesz?

PIP.

— Są jakieś kłopoty? Może to on coś zrobił prawdziwemu Wiedźmikołajowi?

PIP.

— Dlaczego nie chce mi powiedzieć?

PIP.

— Dziękuję. Bardzo mi pomogłeś.

Coś zaszeleściło za jej plecami. Obejrzała się; kruk starannie odrywał z opakowania prezentu kawałek czerwonego papieru.

— Przestań natychmiast!

Spojrzał na nią przepraszająco.

— Tylko kawałeczek — powiedział. — Nikt nawet nie zauważy.

— A właściwie po co ci ten papier?

— Przyciągają nas jaskrawe kolory, wiesz? Taki odruch.

— Nie was, tylko sroki!

— Do licha! Poważnie?

Śmierć Szczurów kiwnął łebkiem.

PIP.

— Aha, więc nagle zostałeś Panem Ornitologiem, tak? — burknął kruk.

Susan przykucnęła i wyciągnęła rękę. Śmierć Szczurów wskoczył jej na dłoń. Czuła jego pazurki jakby maleńkie szpileczki.

Była to jedna z tych scen, kiedy słodka i piękna heroina odśpiewuje krótki duet z Panem Drozdem.

No, w każdym razie podobna.

Przynajmniej w ogólnych zarysach. Niekoniecznie dozwolona dla małych dzieci.

— Czy coś mu dolega umysłowo?

PIP. Szczur wzruszył ramionami.

— Ale coś takiego jest możliwe, prawda? Jest przecież bardzo stary i na pewno widział wiele strasznych rzeczy.

PIP.

— Wszystkie nieszczęścia tego świata — przetłumaczył kruk.

— Zrozumiałam — odparła Susan.

To też był szczególny talent — nie wiedziała, co mówi szczur. Wiedziała, co ma na myśli.

— Dzieje się coś niedobrego, a on nie chce mi powiedzieć?

Ta myśl rozzłościła ją jeszcze bardziej.

— Ale Albert też jest w to zamieszany — dodała.

Myślała: tysiące, miliony lat na tym samym stanowisku. Niezbyt przyjemnym. Nie zawsze to sympatyczni staruszkowie umierają ze starości. Wcześniej czy później każdy by się załamał.