Ktoś musi coś z tym zrobić. Tak jak wtedy, kiedy babcia Twyli zaczęła wszystkim wmawiać, że jest cesarzową Krullu, i przestała nosić ubranie.
Susan była dostatecznie inteligentna, by wiedzieć, że zdanie „Ktoś musi coś z tym zrobić” samo w sobie niewiele znaczy. Ludzie, którzy je wypowiadają, nigdy nie kończą „a tym kimś jestem ja”. Ale ktoś naprawdę powinien się zająć tą sprawą, a w tej chwili cała pula ktosiów składała się z niej i nikogo innego.
Babcia Twyli trafiła do domu opieki nad brzegiem morza w Quirmie. Takie rozwiązanie w tej sytuacji raczej nie miało zastosowania. Poza tym nie byłby popularny wśród współlokatorów.
Skoncentrowała się. To był talent najprostszy ze wszystkich. Zdumiewało ją, że inni tego nie potrafią. Zamknęła oczy, wyciągnęła przed siebie obie ręce, dłońmi w dół, rozłożyła palce, a potem opuściła ramiona.
Mniej więcej w połowie drogi w dół zegar przestał tykać. Ostatnie ryknięcie było długie, rozciągnięte niczym śmiertelny kaszel.
Czas się zatrzymał.
Ale trwanie się kontynuowało.
Kiedy jeszcze była mała, dziwiła się, czemu odwiedziny u dziadka mogą się ciągnąć całymi dniami, a jednak kiedy wracała, kalendarz brnął spokojnie przed siebie, jakby wcale nie odchodziła.
Dzisiaj wiedziała już dlaczego, chociaż pewnie żadna ludzka istota nie umiałaby pojąć jak. Gdzieś, kiedyś, jakoś cyfry na zegarze nie miały znaczenia.
Między każdą parą wymiernych chwil istniały miliardy chwil niewymiernych. Poza godzinami istniało miejsce, gdzie jeździł Wiedźmikołaj, gdzie Wróżki Zębuszki wspinały się na drabiny, Mróz malował swoje obrazy, a Duchociastna Kaczka znosiła czekoladowe jaja. W nieskończonych odstępach pomiędzy niezdarnymi sekundami Śmierć przesuwał się niczym czarownica tańcząca wśród kropli deszczu i nigdy nie był zmoczony.
Ludzie mogli tu… Nie, ludzie nie mogli tu żyć, w żadnym razie, bo nawet jeśli rozcieńczy się kieliszek wina wanną wody, ma się więcej cieczy, ale wciąż tyle samo wina. Gumowa taśma wciąż była tą samą gumową taśmą, choćby nie wiem jak ją rozciągnąć.
Ludzie jednak mogli tu… istnieć.
Nigdy nie było zbyt zimno, choć powietrze kłuło trochę, jak w słoneczny zimowy dzień. Ale ludzkie przyzwyczajenie kazało Susan wyjąć z szafy płaszcz.
PIP.
— Czyli nie musisz się chwilowo zajmować żadnymi myszami ani szczurami?
— Nie; tuż przed Strzeżeniem Wiedźm jest spokojnie — odpowiedział kruk, który usiłował złożyć pazurami czerwony papier. — Lecz za parę dni pojawi się sporo świnek morskich i chomików. Kiedy dzieciaki zapomną je nakarmić albo spróbują sprawdzić, jak działają.
Oczywiście, musi zostawić dzieci. Ale przecież nic im się nie stanie. Nie istniał czas, w którym coś mogłoby się im stać.
Zbiegła po schodach i wyszła frontowymi drzwiami.
Śnieg wisiał w powietrzu. I nie był to poetycki opis. Płatki unosiły się niczym gwiazdy, a kiedy dotykały Susan, topniały z krótkim jaskrawym rozbłyskiem.
Na ulicy panował spory ruch, tyle że unieruchomiony w czasie. Szła ostrożnie, wymijając przechodniów, aż dotarła do bramy parku.
Śnieg dokonał tego, co nie udało się nawet magom i straży — oczyścił Ankh-Morpork. Nie zdążyło się jeszcze zabrudzić. Rankiem będzie pewnie wyglądać jak przysypane kawowymi bezami, ale w tej chwili krzewy i drzewa okrywała czysta biel.
Panowała cisza. Zasłona śniegu przesłaniała światła miasta. Susan przeszła tylko kilka kroków, a miała wrażenie, że znalazła się na wsi.
Wsunęła dwa place do ust i gwizdnęła.
— A wiesz, mogłabyś to zrobić trochę bardziej ceremonialnie — stwierdził kruk, który przysiadł na obsypanej śniegiem gałęzi.
— Nie kłap dziobem.
— Ale i tak nieźle ci wyszło. Lepiej niż potrafiłaby większość kobiet.
— Zamknij się.
Czekali.
— Dlaczego ukradłeś kawałek czerwonego papieru z prezentu dziewczynki? — spytała Susan.
— Mam swoje plany — odparł tajemniczo kruk.
Czekali dalej.
Zastanawiała się, co będzie, jeśli to nie zadziała. Zastanawiała się, czy szczur parsknie śmiechem. Miał najbardziej irytujące parsknięcie na świecie.
Wreszcie zadudniły kopyta, płatki śniegu w powietrzu rozsypały się na boki — i zjawił się koń.
Pimpuś kłusem zatoczył koło, a potem zatrzymał się, parując.
Nie był osiodłany. Nie można spaść z konia Śmierci.
Jeśli wsiądę, myślała Susan, wszystko zacznie się od początku. Odejdę ze światła do świata innego niż ten realny. Spadnę z liny…
Ale jakiś głos w umyśle powiedział: Przecież chcesz tego… prawda?
Dziesięć sekund później pozostał już tylko śnieg.
Kruk zwrócił się do Śmierci Szczurów.
— Masz pomysł, skąd wziąć kawałek sznurka?
PIP.
Była obserwowana.
Jeden powiedział, Kim ona jest?
Jeden powiedział, Czy pamiętamy adoptowaną córkę Śmierci? Ta młoda kobieta jest jej córką.
Jeden powiedział, Czy jest człowiekiem?
Jeden powiedział, Na ogół.
Jeden powiedział, Czy można ją zabić?
Jeden powiedział, Och, oczywiście.
Jeden powiedział, No to wszystko w porządku.
Jeden powiedział, Eee… Nie myślimy chyba, że będą z tego powodu jakieś kłopoty, prawda? Wszystko to nie ma… autoryzacji. Nie chcemy, żeby padły pytania.
Jeden powiedział, Mamy obowiązek uwolnić wszechświat od nieuporządkowanego myślenia.
Jeden powiedział, Wszyscy będą wdzięczni, kiedy się dowiedzą.
Pimpuś wylądował delikatnie na trawniku Śmierci.
Susan ominęła frontowe drzwi i przeszła od razu do kuchennych, nigdy nie zamykanych.
Nastąpiły zmiany. A przynajmniej jedna istotna zmiana.
W drzwiach zamocowano klapkę dla kotów.
Susan patrzyła.
Po sekundzie czy dwóch przez klapę wysunął się rudy kot, rzucił jej spojrzenie „nie jestem głodny, a ty nie jesteś interesująca” i odszedł w stronę ogrodu.
Susan pchnęła drzwi.
Koty wszelkich kolorów i rozmiarów pokrywały wszystkie dostępne powierzchnie. Setki oczu śledziły jej ruchy.
Całkiem jak u pani Gammage, pomyślała. Ta stara kobieta regularnie odwiedzała Katafalki, szukając towarzystwa, i była obłąkana. A jednym z objawów u tych, którzy wpadają w obłęd, było chroniczne zarażenie kotami. Zwykle kotami, które opanowały wszelkie elementy kociej egzystencji z wyjątkiem lokalizacji skrzynki z piaskiem.
Kilka z nich wtykało nosy do miski ze śmietaną.
Susan nigdy jakoś nie rozumiała, co jest atrakcyjnego w kotach. Ich właścicielami byli ludzie, którzy lubili puddingi. I całkiem realnie istnieli tacy, dla których realizacją nieba byłby kot z czekolady.
— Wynoście się stąd — powiedziała głośno. — Nigdy przecież nie trzymał tu zwierząt.
Koty spojrzały na nią w sposób mający sugerować, że i tak zamierzały pójść sobie gdzie indziej. Po czym odeszły nonszalancko, oblizując się czasem.
Miska powoli wypełniła się na nowo.
To były najwyraźniej żywe koty. Tylko życie miało tu kolor. Wszystko inne zostało stworzone przez Śmierć. Kolory, wraz z hydrauliką i muzyką, były dziedzinami, które wymykały się jego geniuszowi.
Zostawiła kuchnię i przeszła do gabinetu.
Tu także dostrzegła zmiany. Na oko sądząc, znowu próbował nauczyć się grać na skrzypcach. Nigdy jakoś nie potrafił zrozumieć, dlaczego nie może uzyskać muzyki.
Na biurku panował bałagan. Otwarte książki leżały jedna na drugiej. Były to te, których Susan nie nauczyła się czytać. Niektóre znaki unosiły się nad stronicami albo poruszały w skomplikowanych liniach, kiedy czytały człowieka, który próbował je czytać.