Państwo Gaiter przyjmowali gości. Zza drzwi jadalni dobiegała stłumiona rozmowa.
I właśnie kiedy Susan przekradała się obok, ktoś otworzył te drzwi. Zajaśniało żółte światło i jakiś głos zawołał:
— Na bogów, jest tu jakaś pannica w nocnej koszuli i z pogrzebaczem!
Dostrzegła sylwetki wyrysowane w żółtym świetle i rozpoznała niespokojną twarz pani Gaiter.
— Susan? Eee… Co tu robisz?
Susan spojrzała na pogrzebacz, a potem na pracodawczynię.
— Twyla mówi, że boi się potwora w piwnicy, proszę pani.
— I ty chcesz go przepędzić pogrzebaczem? — domyślił się któryś z gości.
Z jadalni dochodził wyraźny zapach brandy i cygar.
— Tak — odparła krótko Susan.
— Susan to nasza guwernantka — wyjaśniła pani Gaiter. — Opowiadałam o niej.
Nastąpiła jednoczesna zmiana wyrazu twarzy za drzwiami. Pojawił się na nich rodzaj rozbawienia i szacunku.
— Odpędza potwory pogrzebaczem? — odezwał się ktoś.
— Prawdę mówiąc, to znakomity pomysł — stwierdził ktoś inny. — Mała wbija sobie do głowy, że w piwnicy czeka potwór, więc idzie się tam, stuka głośno parę razy, gdy dziecko słucha, a potem wszystko już jest w porządku. Dobrze kombinuje ta dziewczyna. Bardzo rozsądnie. Bardzo nowocześnie.
— To właśnie chcesz zrobić? — spytała niepewnie pani Gaiter.
— Tak, proszę pani — odpowiedziała posłusznie Susan.
— Na Io, muszę to zobaczyć. Nie co dzień można spotkać takie pannice, co tłuką pogrzebaczem potwory — oświadczył jakiś mężczyzna zza pleców pani Gaiter.
Zaszeleścił jedwab i wypłynęła chmura tytoniowego dymu, gdy goście wysypali się z jadalni na korytarz.
Susan westchnęła znowu i ruszyła w dół, do piwnicy. Twyla usiadła grzecznie u szczytu schodów, obejmując rękami kolana.
Drzwi otworzyły się i zamknęły.
Nastała krótka chwila ciszy, przerwana straszliwym wrzaskiem. Któraś z kobiet zemdlała, a jakiś mężczyzna upuścił cygaro.
— Nie ma się o co martwić, wszystko będzie dobrze — uspokoiła ich Twyla. — Susan zawsze wygrywa. Wszystko będzie dobrze.
Usłyszeli stuki i brzęki, potem jakiś warkot, aż w końcu coś w rodzaju bulgotania.
Susan otworzyła drzwi. Pogrzebacz był pogięty w kilku miejscach. Zabrzmiały nerwowe oklaski.
— Dobra robota — pochwalił jeden z gości. — Bardzo sykologiczna. Sprytny pomysł z tym skrzywieniem pogrzebacza. Pewnie już się wcale nie boisz, co, dziewuszko?
— Nie.
— Bardzo sykologiczne.
— Susan mówi, żeby się nie bać, tylko złościć — wyjaśniła Twyla.
— Ehm… Dziękuję, Susan — powiedziała pani Gaiter, będąca w tej chwili rozedrganym kłębkiem nerwów. — A teraz, eee, sir Geoffreyu, pewnie zechcą państwo wrócić do salonu… to znaczy do gabinetu…
Wszyscy odeszli. Ostatnie słowa, jakie usłyszała Susan, brzmiały:
— Wściekle przekonujący ten pogięty pogrzebacz…
Odczekała jeszcze trochę.
— Poszli już sobie, Twylo?
— Tak, Susan.
— To dobrze.
Wróciła do piwnicy, a po chwili wynurzyła się, wlokąc coś wielkiego, kudłatego i z ośmioma łapami. Zdołała jakoś zawlec to coś po schodach i bocznym korytarzem do wyjścia, gdzie wykopała to na dwór. Wyparuje przed świtem.
— Tak załatwiamy sprawy z potworami — rzekła.
Twyla obserwowała ją uważnie.
— Teraz biegiem do łóżka, moja mała — powiedziała Susan, biorąc ją na ręce.
— A mogę na noc zabrać pogrzebacz do sypialni?
— Pewnie.
— On zabija tylko potwory, prawda…? — spytała sennie dziewczynka.
— Zgadza się. Wszystkie odmiany.
Ułożyła małą do łóżeczka obok brata i oparła pogrzebacz o szafkę dla lalek.
Pogrzebacz był tani, metalowy, z mosiężną gałką na końcu. Susan wiele by dała, by móc go użyć na poprzedniej guwernantce.
— Dobranoc.
— Dobranoc.
Wróciła do swojego małego pokoiku i położyła się do łóżka, podejrzliwie zerkając na zasłony.
Miło by było uwierzyć, że sobie to wyobraziła. Ale też byłoby to głupie. Lecz miała za sobą już prawie dwa lata normalności, kiedy żyła samodzielnie w realnym świecie i w ogóle przyszłości nie pamiętała.
Może to wszystko jej się śniło? Chociaż sny też mogą być realne…
Starała się nie zwracać uwagi na długi sopel wosku, sugerujący, że płomień świecy — przez kilka chwil tylko — odchylił się na wietrze.
Gdy Susan próbowała zasnąć, lord Downey w swoim gabinecie starał się nadgonić papierkową robotę.
Lord Downey był skrytobójcą. A raczej Skrytobójcą. Skrytobójcy są całkiem inni od tych opryszków, co to krążą po ulicach i mordują ludzi dla pieniędzy. Są dżentelmenami, którzy czasem — za opłatą — udzielają konsultacji innym dżentelmenom, chcącym usunąć niewygodne ostrza z cukrowej waty życia.
Członkowie Gildii Skrytobójców uważali się za ludzi kulturalnych, wielbicieli dobrej muzyki, kuchni i literatury. Znali też wartość ludzkiego życia. W wielu przypadkach co do pensa.
Gabinet lorda Downeya był wyłożony dębowymi panelami, a na podłodze leżał dywan. Meble wydawały się stare i zużyte, ale zużycie takie charakteryzowało tylko meble wysokiej klasy, używane z wielką elegancją przez wieki. To były dojrzałe meble.
W kominku płonęły grube polana. Przy ogniu spały dwa psy — w tych splątanych pozycjach, jakie zawsze i wszędzie przyjmują psy wielkie i kudłate.
Poza rozbrzmiewającym z rzadka psim chrapnięciem albo trzaskiem ognia panowała cisza, zakłócana jedynie skrzypieniem pióra lorda Downeya i tykaniem stojącego przy drzwiach zegara z wahadłem — dyskretne, domowe odgłosy, tylko podkreślające ciszę.
Przynajmniej tak się działo, dopóki ktoś nie odchrząknął.
Dźwięk ten sugerował, że celem owej czynności nie jest eliminacja obecności w gardle kłopotliwego okruchu ciasta, tylko wskazanie — w najuprzejmiejszy możliwy sposób — na obecność gardła.
Downey przestał pisać, ale nie podnosił głowy. Wreszcie — po chwili namysłu — odezwał się rzeczowym tonem:
— Drzwi są zamknięte na klucz. Okna zakratowane. Psy, jak sądzę, się nie zbudziły. Skrzypiące deski podłogi nie skrzypnęły. Inne drobne aranżacje, o jakich nie chcę tu szczegółowo wspominać, zostały najwyraźniej ominięte. Mocno ogranicza to dostępne możliwości. Szczerze wątpię, czy jesteś duchem, a bogowie na ogół nie anonsują się tak grzecznie. Mógłbyś być Śmiercią, naturalnie, ale on raczej nie przejmuje się konwenansami, a poza tym czuję się całkiem dobrze. Hm.
Coś pojawiło się w powietrzu przed jego biurkiem.
— Zęby mam w doskonałym stanie, więc nie jesteś też Wróżką Zębuszką. Zawsze uważałem, że kieliszek brandy przed snem usuwa zapotrzebowanie na usługi Piaskowego Dziadka. A że całkiem dobrze potrafię trzymać rytm, raczej nie ściągnę na siebie uwagi Starego Biedy. Hm.
Postać przedryfowała nieco bliżej.
— Przypuszczam, że gnom mógłby się przecisnąć przez mysią dziurę, ale rozstawiłem pułapki — ciągnął Downey. — Strachy potrafią przenikać ściany, lecz ujawniają się bardzo niechętnie. Doprawdy, nie potrafię odgadnąć. Hm?
Dopiero wtedy uniósł wzrok.
W powietrzu wisiała szara szata. Zdawało się, że jest kimś wypełniona, ponieważ miała kształt, chociaż jej lokator nie był widoczny.
Downey odniósł nieprzyjemne wrażenie, że ów lokator nie jest niewidzialny, ale po prostu — w sensie fizycznym — wcale go tam nie ma.