Выбрать главу

Złożone aparaty stały porozrzucane na blacie. Wydawały się jakoś związane z nawigacją, ale po jakich morzach i pod jakimi gwiazdami?

Kilka arkuszy pergaminu pokrywało odręczne pismo Śmierci. Było natychmiast rozpoznawalne. Nikt, kogo Susan dotąd spotkała, nie pisał z szeryfami.

Wyglądało to, jakby próbował rozwiązać jakiś problem.

NIE KLATCH. NIE HOWONDALAND. NIE IMPERIUM.

POWIEDZMY, 20 MILIONÓW DZIECI PO 2 FUNTY

ZABAWEK NA DZIECKO.

RÓWNA SIĘ 17.857 TON. 1785 TON NA GODZINĘ.

UWAGA: NIE ZAPOMNIEĆ O ODCISKACH SADZY.

POĆWICZYĆ JESZCZE HO, HO, HO.

PODUSZKA.

Starannie odłożyła pergamin na miejsce.

Wcześniej czy później każdego to dopadnie. Śmierć zawsze był zafascynowany ludźmi, a takie badania nie oddziałują jednostronnie. Człowiek może przez lata podglądać prywatne życie cząstek elementarnych, a potem nagle odkrywa, że wie albo kim jest, albo gdzie jest — ale nie jedno i drugie naraz. Śmierć zaraził się… człowieczeństwem. Nie takim prawdziwym, ale czymś, co może uchodzić za prawdziwe, dopóki się go dokładniej nie przeanalizuje.

Nawet ten dom naśladował ludzkie domostwa. Śmierć stworzył dla niej sypialnię, mimo że sam nigdy nie sypiał. Jeśli rzeczywiście przejmował ludzkie cechy, to czy teraz spróbował szaleństwa? Było w końcu bardzo popularne.

Może po długich tysiącleciach chciał być sympatyczny?

Zajrzała do Sali Życiomierzy. Jako mała dziewczynka lubiła ich dźwięk. Teraz jednak syk piasku, przesypującego się w milionach klepsydr, ciche „ping” i „puk”, kiedy znikały pełne, a pojawiały się puste, nie wydawał się tak przyjemny. Teraz wiedziała już, co się tu dzieje. Oczywiście, każdy wcześniej czy później umiera. Ale nie jest właściwym słuchanie, jak się to odbywa.

Miała już wyjść, kiedy zauważyła otwarte drzwi w miejscu, gdzie nigdy drzwi nie widziała.

Były zamaskowane. Teraz odsunął się cały regał półek razem z szepczącymi klepsydrami.

Susan pchnęła go palcem tam i z powrotem. W pozycji zamkniętej musiała mocno wytężać wzrok, by zauważyć szczelinę.

Po drugiej stronie znalazła o wiele mniejsze pomieszczenie. Miało rozmiar zaledwie… powiedzmy: katedry. A na ścianach — od podłogi po sufit — stało więcej życiomierzy, niż mogła zobaczyć w słabym świetle padającym z sali za plecami.

Weszła do wnętrza i pstryknęła palcami.

— Światło — rozkazała.

Kilka świec zapłonęło posłusznie.

Klepsydry były… dziwne. Te w głównej sali, choć może metaforyczne, wyglądały na solidne obiekty z drewna, mosiądzu i szkła. Te tutaj wydawały się zrobione ze świateł i cieni, bez żadnej materialnej substancji.

Przyjrzała się jednej z większych.

Wypisano na niej imię: OFFLER.

— Bóg Krokodyl? — zdziwiła się.

No cóż, bogowie też mają jakieś życie. Prawdopodobnie. Ale, o ile wiedziała, nigdy naprawdę nie umierają. Zanikają tylko, stając się głosem wśród wiatru i przypisem w książce o religii.

Tutaj w rzędach stali bogowie. Rozpoznała niektórych.

Na półce stały też mniejsze życiomierze. Kiedy sprawdziła etykiety, o mało nie wybuchnęła śmiechem.

— Wróżka Zębuszka? Piaskowy Dziadek? Maciek Pijanica? Duchociastna Kaczka? Bóg… czego?

Odstąpiła o krok i coś zachrzęściło jej pod stopą.

Na podłodze leżały odłamki szkła. Schyliła się i podniosła największy. Pozostało tylko kilka wytrawionych w gładkiej powierzchni liter…

WIEDŹM…

— Och, nie… Więc to prawda! Dziadku, coś ty narobił?

Kiedy wyszła, zgasły płomyki świec. Powróciła ciemność.

A w ciemności, pośród rozsypanego piasku, ciche skwierczenie i maleńka jasna iskierka…

Mustrum Ridcully poprawił ręcznik, którym obwiązał się w pasie.

— Jak idzie, panie Modo?

Uniwersytecki ogrodnik zasalutował.

— Zbiorniki są pełne, panie nadrektorze, sir! — zameldował dziarsko. — A pod bojlerami palę od rana.

Pozostali starsi magowie tłoczyli się w drzwiach.

— Doprawdy, Mustrum, uważam, że postępujesz nierozsądnie — oświadczył wykładowca run współczesnych. — Przecież zablokowali to w jakimś celu.

— Pamiętaj, co było napisane na drzwiach — dodał dziekan.

— Och, napisali tak tylko po to, żeby nikt nie wchodził — odparł Ridcully, odpakowując świeżą kostkę mydła.

— No, w zasadzie tak — zgodził się kierownik studiów nieokreślonych. — Zgadza się. Tak właśnie ludzie postępują.

— To łazienka — powiedział Ridcully. — A wy zachowujecie się, jakby to była, nie przymierzając, izba tortur.

— Łazienka — zgodził się dziekan. — Ale projektowana przez Bezdennie Głupiego Johnsona. Nadrektor Weatherwax skorzystał z niej tylko raz, a potem kazał zabić drzwi deskami! Mustrum, zastanów się, na miłość bogów! To Johnson!

Nastąpiła krótka przerwa, ponieważ nawet Ridcully musiał jakoś przetrawić ten fakt.

Bergholt Grimwald Johnson, który odszedł na wieczny spoczynek (a przynajmniej bardzo się oddalił), był powszechnie uznawany za najgorszego wynalazcę na świecie, jednakże w bardzo szczególnym znaczeniu tego określenia. Zwyczajni marni wynalazcy tworzyli przyrządy, które odmawiały działania. On nie mieścił się w grupie tych drobnych rybek. Każdy dureń potrafił wykonać coś, co po naciśnięciu guzika absolutnie nic nie robi. Pogardzał tymi amatorami o niezgrabnych palcach. Wszystko, co on zbudował, działało. Po prostu nie robiło tego, co zapowiadał tekst na etykiecie. Kiedy człowiek potrzebował niewielkiego pocisku ziemia-powietrze, prosił Johnsona, by zaprojektował ozdobną fontannę. Wychodziło na to samo. To jednak nie potrafiło go zniechęcić — ani też stłumić niezdrowej ciekawości jego klientów. Muzyka, pejzaże, ogrodnictwo, architektura — jego talenty nie miały początku.

Mimo to trochę zaskoczyło wszystkich odkrycie, że Bezdennie Głupi zajął się projektowaniem łazienek. Ale, jak zauważył Ridcully, zbudował przecież kilka wielkich organów muzycznych, a kiedy człowiek się dobrze zastanowi, to przecież właściwie tylko hydraulika i rury.

Pozostali magowie, którzy byli tu dłużej od nadrektora, przyjęli pogląd, że jeśli Bezdennie Głupi zbudował w pełni funkcjonalną łazienkę, tak naprawdę chciał stworzyć coś innego.

— Wiecie, zawsze mi się wydawało, że Johnson był celem wielu złośliwości — stwierdził w końcu Ridcully.

— No był, oczywiście — przyznał wykładowca run współczesnych z wyraźną desperacją. — To jakby powiedzieć, że dżem przyciąga osy.

— Nie wszystko, co zbudował, źle działa — upierał się nadrektor. — Spójrzcie na to coś, czego używają w kuchni do obierania ziemniaków.

— Chodzi panu o to urządzenie z umocowaną mosiężną tabliczką z napisem „Udoskonalony Aparat do Manicure”, nadrektorze?

— Słuchajcie, przecież to tylko woda — zirytował się Ridcully. — Nawet Johnson nie mógł nic popsuć przy wodzie. Modo, otwieraj śluzy!

Pozostali magowie cofnęli się nerwowo, gdy Modo przekręcił parę ozdobnych mosiężnych kół.

— Mam już dość szukania mydła w waszym towarzystwie! — krzyknął nadrektor. Woda huczała w ukrytych kanałach. — Higiena! Oto klucz!