Выбрать главу

— Tylko potem nie mów, że cię nie ostrzegaliśmy — rzucił dziekan i zamknął drzwi.

— Eee… Jeszcze nie zbadałem, gdzie prowadzą wszystkie rury, sir — spróbował wtrącić Modo.

— Dowiemy się, nie ma obawy. — Ridcully zdjął kapelusz, włożył czepek kąpielowy własnego projektu (z szacunku dla profesji, czepek był spiczasty) i chwycił żółtą gumową kaczkę. — Ludzie do pomp, panie Modo. Czy raczej krasnoludy, w pańskim przypadku.

— Tak jest, nadrektorze.

Modo pchnął dźwignię. Rury brzęknęły, a z kilku złączek strzeliła para.

Ridcully raz jeszcze przyjrzał się łazience. Bez wątpienia był to prawdziwy ukryty skarb. Niech mówią, co chcą, ale stary Johnson musiał czasem zrobić coś jak należy, choćby tylko przypadkiem. Całe pomieszczenie, łącznie z podłogą i sufitem, pokrywały białe, zielone i niebieskie kafelki. W samym środku, pod koroną rur, stał Tajfun — Patentowe Nadzwyczajne Domowe Ablutorium Johnsona z Automatyczną Podstawką na Mydło, sanitarny poemat w mahoniu, drzewie sandałowym i miedzi.

Kazał Modo wyczyścić do połysku każdą rurkę, każdy mosiężny kurek. Trwało to całe wieki.

Zamknął za sobą zaparowane drzwi.

Wynalazca tego ablucyjnego cudu postanowił zwykły prysznic uczynić przeżyciem całkowicie kontrolowanym. Na ściance dużego szklanego pudła umieścił wspaniały panel, cały pokryty mosiężnymi kranami w kształcie syrenek, muszli i — z niewiadomych powodów — owoców granatu. Były tu osobne ujęcia dla słonej wody, twardej wody i miękkiej wody oraz wielkie koła służące dokładnemu określeniu temperatury. Ridcully zbadał je ostrożnie.

Po chwili odstąpił, spojrzał czujnie na kafelki i zaśpiewał:

— Mi, mi, mi!

Głos odbił się od ścian.

— Idealne echo — stwierdził Ridcully, jeden z urodzonych łazienkowych barytonów.

Chwycił rurę komunikacyjną, niedawno zainstalowaną i pozwalającą kąpiącemu rozmawiać z maszynownią.

— Wszystkie zbiorniki w ruch, panie Modo!

— Aye, aye, sir!

Ridcully przekręcił kurek oznaczony „Mżawka” — i odskoczył w bok. Dobrze zdawał sobie sprawę, że pomysłowość Johnsona nie tylko sięgała granic zdrowego rozsądku, ale często przełamywała je, przelatywała przez pokój i wybijała dziurę w ścianie.

Poczuł na skórze delikatne strużki ciepłej wody, pieszczące niemal jak mgła.

— Coś takiego! — wykrzyknął i sprawdził następny kurek.

„Deszcz” okazał się bardziej ożywczy, przy „Ulewie” z trudem łapał oddech, a w „Potop” nerwowo wymacywał kurek, bo miał uczucie, że stracił czubek głowy. „Fala” chlusnęła ścianą ciepłej słonej wody z jednej strony kabiny do drugiej; po chwili woda wylała się przez kratkę umieszczoną pośrodku podłogi.

— Nic się panu nie stało, sir?! — zawołał Modo.

— To wspaniałe! A są tu jeszcze dziesiątki kurków, których nie wypróbowałem!

Modo skinął głową i przekręcił zawór. Głos Ridcully’ego, wzniesiony w czymś, co uważał za melodię, dudnił wśród gęstych kłębów pary.

— Ohoho, znałem kiedyś… eee… wiejskiego robotnika takiego czy innego, możliwe, że układał strzechy.

A znałem go dobrze, miał… nie, był farmerem, teraz sobie przypomniałem, i miał córkę o imieniu, którego w tej chwili nie pamiętam,

I… gdzie skończyłem? Aha. Refren:

Coś tam, coś tam, jarzyna o śmiesznym kształcie, chyba rzepa, coś tam, coś tam, coś tam i słodki śpiew słowiiiiiiaaaurrggoooAARRGHH! Au, au, au…

Piosenka urwała się nagle. Modo słyszał tylko głośny szum wody.

— Panie nadrektorze!

Po chwili odpowiedział mu głos spod sufitu. Brzmiał dość wysoko i niepewnie.

— Tego… tak sobie myślę, czy byłbyś tak dobry i ze swojego stanowiska zakręcił tu wodę, mój drogi? Ehm… Tylko delikatnie, jeśli wolno…

Modo ostrożnie pokręcił kołem. Szum cichł stopniowo.

— Ach, znakomicie — odezwał się znowu głos, tym razem bliżej podłogi. — No, świetna robota. Myślę, że bez wahania możemy to określić jako sukces. Zastanawiam się, czy przez chwilę mógłbyś mi pomóc w chodzeniu. W niewyjaśniony sposób poczułem się nagle nieco chwiejnie…

Modo otworzył drzwi. Pomógł Ridcully’emu przejść i usiąść na kanapie. Nadrektor wydawał się blady.

— Tak, rzeczywiście — powiedział, patrząc nieco zaszklonym wzrokiem. — Niewiarygodnie udane. Ehm. Tylko jeden drobiazg, Modo.

— Tak, sir?

— Jest tam taki kurek, który na razie powinniśmy chyba zostawić w spokoju. Wyświadczyłbyś mi wielką przysługę, gdybyś zrobił małą tabliczkę, żeby ją tam powiesić.

— Tak, sir?

— O treści „W ogóle nie dotykać” czy coś w tym rodzaju.

— Oczywiście, sir.

— Powieś ją na tym, który jest oznaczony „Gejzer”.

— Tak, sir.

— Nie musisz wspominać o tym innym profesorom.

— Tak, sir.

— Na bogów! Nigdy w życiu nie czułem się taki czysty!

Z punktu obserwacyjnego wśród ozdobnych kafelków pod sufitem, uważnie się przyglądał Ridcully’emu gnom w meloniku.

Kiedy Modo wyszedł, nadrektor zaczął się powoli wycierać wielkim kosmatym ręcznikiem. Zdołał się już opanować, więc po chwili zabrzmiała następna piosenka.

— W drugi dzień od Strzeżenia Wiedźm… odesłałem swej ukochanej Niemiły krótki liścik i głuszca na gruszce…

Gnom zsunął się między kafelki podłogi i zaczął się skradać za otrząsającą się z ożywieniem sylwetkę.

Po kilku próbach Ridcully wybrał piosenkę, która ewoluuje gdzieś na każdej planecie, gdzie występują zimy. Często wciągnięta jest w służbę jakiejś miejscowej religii, zmienia się kilka słów, ale tak naprawdę chodzi o coś, co ma związek z bogami tylko w takim sensie, w jakim korzenie mają związek z liśćmi.

— …pędzą, pędzą konie już od wschodu słońca…

Ridcully odwrócił się błyskawicznie. Róg mokrego ręcznika trafił gnoma w ucho i przewrócił na plecy.

— Widziałem, jak się skradasz! — huknął nadrektor. — Co to za zabawy? Jakiś złodziejaszek, co?

Gnom przejechał kawałek po mokrej od mydlin powierzchni.

— To ja się pytam, co to za zabawy, mój panie! Nie powinieneś mnie pan widzieć!

— Jestem magiem! Widzimy rzeczy, które naprawdę są — wyjaśnił Ridcully. — A w przypadku kwestora również te, których nie ma. Co masz w tym worku?

— Nie chcesz pan otwierać tego worka! Naprawdę nie chcesz pan go otwierać!

— A to czemu? Co tam trzymasz?

Gnom przygarbił się zniechęcony.

— Nie chodzi o to, co tam trzymam, wiesz pan, ale o to, co z niego wyjdzie. Mam je wypuszczać po jednej naraz. Nie mam pojęcia, co się stanie, jak wszystkie wypadną jednocześnie.

Zaciekawiony Ridcully zaczął rozwiązywać sznurek.

— Potem będziesz pan żałował — przekonywał gnom.

— Doprawdy? A co ty tu w ogóle robisz, młody człowieku?

Gnom poddał się.

— No… znasz pan Wróżkę Zębuszkę?

— Tak, oczywiście — potwierdził Ridcully.

— No więc… ja nią nie jestem. Ale… to tak jakby podobna praca.

— Zabierasz coś?

— Eee… nie zabieram. Nie w takim sensie. Raczej tak jakby… przynoszę.

— Aha. Jakby nowe zęby?

— No… jakby nowe kurzajki — odparł gnom.

Śmierć wrzucił worek na sanie i wspiął się za nim.