— Coraz lepiej sobie radzisz, panie — zauważył Albert.
TA PODUSZKA CIĄGLE NIE LEŻY WYGODNIE, stwierdził Śmierć, poprawiając pas. NIE JESTEM PRZYZWYCZAJONY DO TAKIEGO WIELKIEGO, GRUBEGO BRZUCHA.
— Po prostu brzucha. Tylko tyle zdążyłem zorganizować. W tym względzie zacząłeś, panie, ze swego rodzaju inwalidztwem.
Albert odkręcił butelkę zimnej herbaty. Po tylu sherry odczuwał pragnienie.
— Dobrze ci idzie, panie — powtórzył, pociągnąwszy solidny łyk. — Cała ta sadza w kominku, odciski stóp, wypite sherry, ślady sań na całym dachu… To musi działać.
TAK MYŚLISZ?
— Pewnie.
I POSTARAŁEM SIĘ, ŻEBY NIEKTÓRE DZIECI MNIE ZOBACZYŁY. WIEM, KIEDY PODGLĄDAJĄ, dodał Śmierć z dumą.
— Dobra robota, panie.
TAK.
— Jeśli jednak wolno coś podpowiedzieć… Wystarczy samo „Ho, ho, ho”. Nie mów: „Drżyj, nędzny śmiertelniku”, chyba że chcesz, by wyrosły na lichwiarzy albo kogoś w tym rodzaju.
HO. HO. HO.
— Doskonale ci to wychodzi, panie. — Albert szybko zajrzał do notesu, żeby Śmierć nie widział jego twarzy. — A teraz, panie, myślę, że naprawdę bardzo by pomogło jakieś wystąpienie publiczne.
HM… NORMALNIE TAK NIE WYSTĘPUJĘ…
— Wiedźmikołaj jest funkcją publiczną. A jedno dobre wystąpienie bardziej pomoże, niż gdybyś nie wiadomo ile razy pozwolił dzieciom przypadkiem się zobaczyć. Pomoże naprężyć mięśnie wiary.
NAPRAWDĘ? HO. HO. HO.
— Tak, tak, to było znakomite, panie. Co to ja… A tak. Sklepy są otwarte do późna. Sporo dzieciaków przychodzi tam, żeby zobaczyć Wiedźmikołaja. Nie tego prawdziwego, oczywiście, ale jakiegoś starucha z poduszką pod kapotą, za twoim przeproszeniem, panie.
NIE TEGO PRAWDZIWEGO? HO. HO. HO.
— Nie. I nie musisz…
A DZIECI O TYM WIEDZĄ? HO. HO. HO.
Albert poskrobał się po nosie.
— Chyba tak, panie.
TAK BYĆ NIE POWINNO. NIC DZIWNEGO, ŻE… ZDARZYŁY SIĘ OBECNE TRUDNOŚCI. WIARA ZOSTAŁA NARAŻONA? HO. HO. HO.
— Całkiem możliwe, panie. Tego… to „Ho, ho, ho”…
A GDZIE MA MIEJSCE OWA PARODIA? HO. HO. HO.
Albert zrezygnował.
— No, na przykład u Crumleya przy Pale. Mają tam Grotę Wiedźmikołaja. Niezmiernie popularną. Zawsze zatrudniają dobrego Wiedźmikołaja, jak słyszałem.
JEDŹMY WIĘC I ICH ROZJEDŹMY. HO. HO. HO.
— Jak każesz, panie.
TO BYŁ KALAMBOUR, CZYLI GRA SŁÓW, ALBERCIE. NIE WIEM, CZY ZAUWAŻYŁEŚ.
— W myślach wręcz płaczę ze śmiechu.
HO. HO. HO.
Nadrektor Ridcully uśmiechnął się.
Często się uśmiechał. Należał do tych ludzi, którzy uśmiechają się nawet wtedy, gdy są zirytowani. Teraz jednak uśmiechał się, gdyż był z siebie dumny. Może trochę obolały, ale dumny.
— Niezwykła łazienka, prawda? — powiedział. — Wiesz, chcieli ją zablokować. Całkiem niemądrze. Owszem, było może kilka drobnych problemów przy rozruchu… — Poruszył się ostrożnie. — Ale w końcu można się tego spodziewać. Widzisz, ma tu wszystko. Brodzik w kształcie muszli do mycia stóp. I szafkę pełną szlafroków. A ta wanna, o tam, ma takie wielkie dmuchające coś, i można mieć kąpiel z bąbelkami, nawet nie jedząc mącznych potraw. A to małe tutaj, podtrzymywane przez syreny, to specjalny pojemnik na obcięte paznokcie u nóg. Niczego tu nie brakuje.
— Pojemnik na obcięte paznokcie? — zdziwił się Gnom Kurzajka.
— Nigdy dość ostrożności — wyjaśnił Ridcully. Uniósł pokrywkę ozdobnego słoja z napisem „Sole kąpielowe” i wyjął ze środka butelkę wina. — Wystarczy znaleźć coś takiego jak czyjś obcięty paznokieć, a masz go w swojej władzy. To naprawdę prastara magia. Z początków czasu.
Uniósł butelkę do światła.
— Powinno już być dobrze wychłodzone — stwierdził i wyciągnął korek. — Kurzajki, co?
— Chciałbym wiedzieć dlaczego — westchnął gnom.
— Znaczy: nie wiesz?
— Nie. Budzę się nagle i jestem Gnomem Kurzajką.
— Dziwne — przyznał Ridcully. — Mój ojciec mawiał, że Gnom Kurzajka pojawia się, kiedy ktoś chodzi boso, ale nie miałem pojęcia, że istniejesz. Sądziłem, że zwyczajnie to sobie wymyślił. Owszem, Wróżki Zębuszki to co innego. Albo te małe dranie, co żyją w kwiatach, zbierałem je jako chłopak. Ale nic nie pamiętam na temat kurzajek. — W zadumie napił się wina. — Chociaż właściwie miałem dalekiego kuzyna, który się nazywał Kurzayka. Jak się wsłuchać, to całkiem ładnie brzmi.
Przyjrzał się gnomowi nad krawędzią kieliszka.
Człowiek nie zostawał nadrektorem, nie potrafiąc wyczuć tej subtelnej niewłaściwości sytuacji. No, może to nie do końca prawda. Ściślej mówiąc, taki człowiek nie zostawał nadrektorem na długo.
— To dobra praca? — zapytał.
— Łupież byłby lepszy — odparł gnom. — Przynajmniej przebywałbym na świeżym powietrzu.
— Myślę, że warto zbadać tę sprawę. Oczywiście, może się okazać, że to nic ważnego.
— Bardzo dziękuję — mruknął smętnie Gnom Kurzajka.
W tym roku Grota Wiedźmikołaja była naprawdę wspaniała, powtarzał sobie Vernon Crumley. Personel rzeczywiście się starał. Sanie Wiedźmikołaja same w sobie były dziełem sztuki, a świnie miały kolor różowy rzeczywiście realistyczny i w przepięknym odcieniu.
Grota zajmowała prawie całe pierwsze piętro. Jednego ze skrzatów trzeba było ukarać dyscyplinarnie, bo palił ukryty za Magicznym Dzwoniącym Wodospadem, a nakręcane Lalki Wszystkich Narodów, pokazujące, że Wszyscy Możemy Żyć Razem, nie poruszały się płynnie i czasem sprawiały kłopoty, ale ogólnie, uznał, był to prawdziwy Widok Radujący Serca Wszystkich Dzieciaczków.
Dzieciaczki ustawiały się w kolejce wraz z rodzicami i wytrzeszczając oczy, wpatrywały się w dekorację z zachwytem.
A pieniądze płynęły szerokim strumieniem. Och, jakim szerokim…
Aby personel nie doznawał Pokusy, pan Crumley przeciągnął linki pod sufitami, a pośrodku każdego piętra usadził kasjerkę w małej klatce. Sprzedawcy odbierali pieniądze od klientów, wkładali je do nakręcanych wagoników kolejki linowej i posyłali po linkach do kasjerki, która wydawała resztę i odsyłała wagonik z powrotem. Nie było więc żadnej możliwości wystąpienia Pokusy, a kolorowe wagoniki śmigały tam i z powrotem jak fajerwerki.
Pan Crumley kochał Strzeżenie Wiedźm. W końcu to wszystko robił dla Dzieciaczków.
Zaczepił kciuki o kieszonki kamizelki i rozpromienił się.
— Dobrze idzie, panno Harding? — zapytał.
— Tak, panie Crumley — odpowiedziała pokornie kasjerka.
— To doskonale.
Spojrzał na stos monet.
Z trzaskiem wystrzelił z nich jaskrawy zygzak i uziemił się w metalowej kratce.
Pan Crumley zamrugał niepewnie. Zobaczył, jak ze stalowych oprawek okularów panny Harding strzelają iskry.
Dekoracja Groty Wiedźmikołaja zmieniła się nagle. Przez ułamek sekundy pan Crumley doznał wrażenia prędkości, jak gdyby to, co się pojawiło, zahamowało gwałtownie. Ale to przecież śmieszne…
Cztery różowe świnki z papier-mâché eksplodowały. Kartonowy ryjek odbił się od głowy pana Crumleya.
A w miejscu czterech małych świnek stały spocone i stękające… Uznał, że to świnie, bo hipopotamy nie mają spiczastych uszu ani kółek w nosie. Ale bestie były wielkie, szare, porośnięte gęstą szczeciną, a nad każdą z nich wisiał obłok gryzącej pary.
I nie wyglądały słodko. Nie miały w sobie ani odrobiny czaru. Jedna odwróciła łeb i spojrzała na niego małymi czerwonymi oczkami. Nie zachrumkała, co pan Crumley — urodzony i wychowany w mieście — zawsze kojarzył ze świniami. Ten głos brzmiał inaczej: „Ghnaaarrrwnnkhh?”.