Выбрать главу

To wszystko wina rodziców. Nie chcieli, żeby tak się jej ułożyło. A przynajmniej wielkodusznie miała nadzieję, że nie chcieli.

Chcieli ją tylko ochronić, trzymać z dala od wszelkich światów poza tym jednym, od tego, co ludzie uważają za okultystyczne, od… No, od jej dziadka, brutalnie mówiąc. Wszystko to, miała wrażenie, odrobinę ją zwichrowało.

Oczywiście, trzeba być sprawiedliwym — to przecież rola rodziców. Świat jest tak pełen ostrych zakrętów, że gdyby nie skrzywili jej nieco, nie miałaby żadnej szansy, by się dopasować. W dodatku byli sumienni, łagodni, zapewnili jej szczęśliwy dom, a nawet wykształcenie.

I to dobre wykształcenie. Dopiero potem zorientowała się, że było to wykształcenie w dziedzinie, no… wykształcenia. To znaczy, że gdyby ktoś potrzebował nagle policzyć objętość stożka, mógł spokojnie zwrócić się do Susan Sto-Helit. Ktoś, kto nie potrafiłby przypomnieć sobie kampanii generała Tacticusa albo pierwiastka kwadratowego z 27,4, łatwo uzyskałby jej pomoc. Jeśli potrzebny był ktoś, kto umie w pięciu językach rozmawiać o elementach gospodarstwa domowego oraz rzeczach, które można kupić w sklepach, Susan była pierwsza w kolejce. Wykształcenie to prosta sprawa.

Nauczenie się czegoś okazało się trudniejsze.

Uzyskanie wykształcenia przypominało trochę chorobę przenoszoną drogą płciową. Człowiek przestawał się nadawać do sporej liczby zajęć, a potem nachodziła go chęć, by przekazać ją dalej.

Susan została guwernantką. Była to jedna z nielicznych funkcji, jakie mogła pełnić dobrze urodzona dama. I całkiem dobrze sobie przy tym radziła. Przyrzekła sobie, że jeśli kiedykolwiek zacznie tańczyć po dachach z kominiarzami, zatłucze się na śmierć własną parasolką.

Po herbatce przeczytała im bajkę. Lubili bajki. Ta w książce była okropna, ale w wersji Susan została dobrze przyjęta. Tłumaczyła, czytając.

— …a potem Jack ściął łodygę fasoli, dodając morderstwo i ekologiczny wandalizm do wspomnianych wcześniej przestępstw kradzieży, oszustwa i wtargnięcia na cudzy teren. Uszło mu to jednak na sucho; żył długo i szczęśliwie, bez śladu wyrzutów sumienia z powodu tego, co uczynił. Co dowodzi, że jeśli człowiek jest bohaterem, to właściwie wszystko zostanie mu wybaczone, bo nikt mu wtedy nie zadaje niewygodnych pytań. A teraz… — Z trzaskiem zamknęła książkę. — Pora do łóżek.

Poprzednia guwernantka nauczyła ich modlitwy wyrażającej nadzieję, że jeśli umrą we śnie, ten czy inny bóg zabierze ich dusze. Jeśli Susan mogła to osądzić, zawierała też sugestię, że to coś dobrego.

Pewnego dnia, postanowiła Susan, wytropię tę kobietę.

— Susan — odezwała się nagle Twyla spod kołdry.

— Tak?

— Wiesz, że w zeszłym tygodniu pisaliśmy listy do Wiedźmikołaja?

— Tak?

— Tylko że… Rachel w parku mówiła, że on wcale nie istnieje, i to tak naprawdę jest ojciec. A wszyscy inni powiedzieli, że ma rację.

Z drugiego łóżeczka rozległ się szelest. Brat Twyli odwrócił się i nasłuchiwał dyskretnie.

Ojej, pomyślała Susan. Miała nadzieję, że jakoś tego uniknie. Znowu będzie jak z tą Duchociastną Kaczką.

— Czy to ważne, jeśli i tak dostajecie prezenty? — spytała, apelując bezpośrednio do chciwości.

— …ym…

No tak… Susan usiadła na łóżku, zastanawiając się, jak, u licha, załatwić tę sprawę. Pogładziła jedną widoczną dłoń.

— Popatrz na to w taki sposób — powiedziała i bezgłośnie nabrała tchu. — Gdzie tylko ludzie są tępi i niemądrzy… Gdzie mają, nawet według najłagodniejszych norm, okres koncentracji uwagi kurczaka podczas huraganu i zdolności badawcze jednonogiego karalucha… I gdzie tylko są bezmyślnie łatwowierni, żałośnie przywiązani do wiedzy wyniesionej z pokoju dziecinnego, i ogólnie takie mają pojęcie o rzeczywistym, fizycznym wszechświecie co ostryga o wspinaczkach górskich… Tak, Twylo. Tam Wiedźmikołaj istnieje.

Pod kołdrą panowało milczenie, ale wyczuwała, że ton jej głosu spełnił swe zadanie. Słowa nie miały znaczenia. I to właśnie — jak mógłby powiedzieć jej dziadek — jest ludzkość w całej okazałości.

— …anoc.

— Dobranoc — powiedziała Susan.

To nawet nie był bar. To było zwykłe pomieszczenie, gdzie ludzie pili, czekając na innych ludzi, z którymi załatwiali interesy. Interesy dotyczyły zwykle przeniesienia własności czegoś z jednej osoby na inną, ale przecież interesy zawsze są takie.

Pięciu biznesmenów usiadło wokół stołu, oświetlonego świeczką na spodeczku. Między nimi stała otwarta butelka. Starali się trzymać ją z dala od płomienia.

— Już po szóstej — oznajmił jeden z nich, potężny mężczyzna z dredami i brodą, w której można by hodować kozy. — Zegary biły już wieki temu. Nie przyjdzie. Chodźmy.

— Siadaj, co? Skrytobójcy zawsze się spóźniają, bo to taki styl. Jasne?

— Ale ten jest psychiczny.

— Ekscentryczny.

— A jaka to różnica?

— Worek szmalu.

Trójka, która dotąd się nie odzywała, spojrzała po sobie niespokojnie.

— Co jest? Nie mówiłeś, że to skrytobójca — zaprotestował Siata. — Nie mówił, że gościu jest skrytobójcą, nie? Mówił, Banjo?

Zabrzmiał odgłos dalekiego gromu — to odchrząknął Banjo Lilywhite.

— Zgadza się, no — odezwał się głos z górnych zboczy. — Żeś nie mówił.

Pozostali odczekali, aż ucichnie łoskot. Nawet głos Banja był kolosalny.

— On jest… — Pierwszy z rozmówców zamachał rękami, by przekazać swoją opinię, że ktoś jest o kosz jedzenia, parę składanych krzesełek, obrus, zestaw turystycznych sprzętów kuchennych i całą kolonię mrówek oddalony od pikniku. — On jest psychiczny. I ma dziwne oko.

— Jest szklane, jasne? — rzekł ten, którego nazywano Kocie Oko. Skinął na kelnera, by podał cztery piwa i szklankę mleka. — I płaci dziesięć tysięcy dolarów na każdego. Więc nie obchodzi mnie, jakie ma oko.

— Słyszałem, że ono jest z tego samego, z czego robią te kryształy do przepowiadania przyszłości. I nie powiesz mi, że to w porządku. Bo on patrzy na ciebie przez to oko — dokończył pierwszy z rozmówców. Znany był jako Brzoskwinia, choć nikt jeszcze nie odkrył dlaczego[4].

Kocie Oko westchnął. Rzeczywiście, było w panu Herbatce coś dziwnego, trudno zaprzeczyć. Ale wszyscy skrytobójcy mieli w sobie coś dziwnego. A ten dobrze płacił. Wielu skrytobójców korzystało z usług informatorów i ślusarzy. Formalnie było to wbrew regułom, lecz zawodowe standardy obniżały się w każdym fachu, nie? Ale zwykle płacili późno i niechętnie, jakby robili człowiekowi łaskę. Herbatce trudno by coś zarzucić pod tym względem. Fakt, po paru minutach rozmowy z nim oczy zaczynały łzawić i człowiek miał ochotę wyszorować całą skórę, nawet od wewnątrz, ale przecież nikt nie jest doskonały, nie?

Brzoskwinia pochylił się nad stołem.

— Wiecie co? — szepnął. — Tak myślę, że on może już tu być. W przebraniu! I śmieje się z nas wszystkich! No, jeżeli się śmieje…

Zacisnął palce, aż strzeliły kostki.

Średni Dave[5] Lilywhite, ostatni z piątki, rozejrzał się czujnie. Rzeczywiście, w niskim, mrocznym pomieszczeniu zauważył kilku samotnych klientów. Większość miała na sobie płaszcze i obszerne kaptury. Siedzieli w kątach, kryjąc twarze. Żaden nie wyglądał przyjaźnie.

— Nie wygłupiaj się, Brzoskwinia — mruknął Kocie Oko.

вернуться

4

Brzoskwinia nie należał od osób, którym zadaje się pytania — z wyjątkiem tych brzmiących mniej więcej: „Je-je-je-jeśli oddam ci wszystkie pieniądze, to czy możesz nie łamać mi drugiej nogi, bardzo dziękuję?”.

вернуться

5

W podziemiu Ankh-Morpork — które było tak wielkie, że nadziemie unosiło się na nim na podobieństwo bardzo małej kwoki, próbującej wysiadywać pełne gniazdo strusich jaj — funkcjonował już Wielki Dave, Gruby Dave, Dave Wariat, Tyci Davey i Chudy Dai. Każdy musi znaleźć sobie jakąś niszę.