Выбрать главу

— Nikt nie uprzedzał, że w tym chodzi o jakąś magię — zaprotestował Brzoskwinia.

— Naszym celem jest… Powinniście chyba myśleć o tym, panowie, jak o czymś w rodzaju wieży maga.

— Ale to nie jest prawdziwa wieża maga? — upewnił się Średni Dave. — Oni mają dość dziwaczne poczucie humoru, kiedy chodzi o pułapki.

— Nie.

— Straże?

— Tak sądzę. Według legendy. Ale nic wielkiego.

Średni Dave zmrużył oczy.

— I w tej… wieży… jest cenny towar?

— O tak.

— To czemu nie ma strażników?

— Ta… osoba, która jest właścicielem, nie zdaje sobie sprawy z wartości tych… tego, co posiada.

— Zamki?

— Po drodze zabierzemy ślusarza.

— Kogo?

— Pana Browna.

Pokiwali głowami. Każdy, a przynajmniej każdy w „tym biznesie” — a każdy w „tym biznesie” wiedział, co to za biznes, a jeśli nie wiedział, to nie był biznesmenem — znał pana Browna. Jego obecność przydawała pracy pewnej szacowności. Był eleganckim starszym panem, który osobiście skonstruował większość narzędzi, jakie nosił w skórzanej walizeczce. Nieważne, jak chytrych sposobów człowiek użył, by dotrzeć do odpowiedniego miejsca, pokonać niewielką armię i odnaleźć ukryty skarbiec — wcześniej czy później posyłał po pana Browna. A on zjawiał się ze swoją skórzaną walizeczką, swoimi metalowymi cackami, swoimi małymi fiolkami dziwnej alchemii, w swoich małych lśniących bucikach. Przez dziesięć minut stał tylko i przyglądał się zamkowi, potem wybierał kawałek zgiętego metalu z kółka, na którym wisiało kilkaset niemal identycznych kawałków, i niecałą godzinę później odchodził, zabierając solidne dziesięć procent zysku. Oczywiście, nie było obowiązku korzystania z usług pana Browna. Można przecież spędzić resztę życia, wpatrując się w zamknięte drzwi.

— No dobra — rzekł Brzoskwinia. — Co to za miejsce?

Herbatka uśmiechnął się do niego.

— To ja wam płacę. Dlaczego to nie ja zadaję pytania?

Tym razem Brzoskwinia nie próbował nawet patrzeć w szklane oko.

— Chcę tylko być przygotowany, i tyle… — mruknął.

— Dobre rozpoznanie to nieodzowny element udanej operacji — stwierdził Herbatka. Odwrócił wzrok ku cielsku, które było Banjem. — Co to jest? — zapytał.

— To Banjo — odparł Średni Dave, skręcając sobie papierosa.

— Umie robić sztuczki?

Na moment czas się zatrzymał. Trzej mężczyźni spojrzeli na Średniego Dave’a. W ankhmorporskiej warstwie profesjonalistów uchodził za człowieka cierpliwego i rozważnego. Uważano go za pewnego rodzaju intelektualistę, ponieważ niektóre z jego tatuaży nie zawierały błędów ortograficznych. Można było na niego liczyć w trudnych sytuacjach, a przede wszystkim był uczciwy, ponieważ dobrzy przestępcy muszą być uczciwi. Jeśli miał jakąś wadę, to skłonność do wymierzania surowej i ostatecznej kary każdemu, kto źle się wyraził o jego bracie.

Jeśli natomiast miał zaletę, to skłonność do wybierania odpowiedniej chwili. Wcisnął tytoń w bibułkę i uniósł papierosa do ust.

— Nie — powiedział.

Siata spróbował roztopić lody.

— Nie jest może kimś błyskotliwym, ale zawsze się przydaje. Potrafi podnieść dwóch ludzi w każdej ręce. Za karki.

— No — powiedział Banjo.

— Wygląda jak wulkan — stwierdził Herbatka.

— Doprawdy? — rzucił Średni Dave Lilywhite.

Siata szybko wyciągnął rękę i pchnął go z powrotem na krzesło.

Herbatka uśmiechnął się.

— Mam wielką nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi, panie Średni Dave. Naprawdę zraniłaby mnie myśl, że nie jestem wśród przyjaciół. — Uśmiechnął się znowu i zwrócił do pozostałych. — Zatem jesteśmy umówieni, panowie?

Pokiwali głowami. Dało się zauważyć pewne wahanie, ponieważ w ich zgodnej opinii Herbatka powinien się znaleźć w pokoju o ścianach wyłożonych materacami, ale dziesięć tysięcy dolarów to jednak dziesięć tysięcy dolarów, a może nawet więcej.

— To dobrze — ucieszył się Herbatka. Potem zmierzył Banja wzrokiem. — W takim razie możemy zacząć od razu.

I bardzo mocno uderzył go w usta.

Śmierć nie pojawia się osobiście przy zakończeniu każdego żywota. Nie jest to niezbędne. Rządy rządzą, ale premierzy i prezydenci nie odwiedzają osobiście ludzi w ich domach i nie mówią, jak mają układać sobie życie — głównie z powodu śmiertelnego niebezpieczeństwa, z jakim by się to wiązało. Zamiast tego istnieje prawo.

Od czasu do czasu jednak Śmierć sprawdzał, czy rzeczy funkcjonują jak należy — a raczej, by wyrazić się bardziej precyzyjnie, czy przestają funkcjonować — w mniej istotnych obszarach jego jurysdykcji.

Teraz szedł przez ciemne morze.

Obłoki mułu unosiły się wokół jego stóp, gdy maszerował po dnie rowu. Szata falowała wokół.

Panowała cisza, duże ciśnienie i absolutna ciemność. Ale nawet tu, głęboko pod falami, istniało życie. Żyły tu wielkie mątwy i homary z zębami na powiekach. Żyły pająkowate stwory z żołądkami w stopach i ryby, które świeciły własnym światłem. Był to cichy, czarny świat z koszmaru, ale życie rozwija się wszędzie, gdzie może. Tam, gdzie nie może, trwa to trochę dłużej.

Celem Śmierci było niewielkie wzniesienie na dnie rowu. Już teraz woda wokół niego stawała się cieplejsza i wypełniała się istotami, które wyglądały, jakby poskładano je z kawałków pozostałych po czymś innym.

Ze szczeliny unosiła się niewidoczna, ale wyczuwalna kolumna wrzącej wody. Gdzieś w dole były skały rozgrzane do białości przez magiczne pole Dysku.

Wokół szczeliny osadzały się płytki minerałów. I w tej maleńkiej oazie rozwinął się rodzaj życia. Nie potrzebowało powietrza ani światła. Nie potrzebowało nawet pożywienia w takim sensie, w jakim rozumiałaby ten termin większość gatunków.

Rosło po prostu na granicy strumienia wody, podobne do krzyżówki dżdżownicy i kwiatu.

Istota była tak mała, że Śmierć musiał przyklęknąć, by się jej przyjrzeć. Ale z jakiegoś powodu w tym świecie bez oczu ani światła była też jaskrawoczerwona. Rozrzutność życia w takich kwestiach nigdy nie przestawała go zaskakiwać.

Sięgnął pod szatę i wyjął nieduże zawiniątko z czarnego materiału — jakby zestaw narzędzi jubilerskich. Z wielką starannością wyjął z jednej z kieszonek kosę długości cala, chwycił ją w dwa palce.

Gdzieś wyżej ponad dnem zbłąkany prąd strącił odłamek skały, który spadł, odbijając się od dnia i unosząc obłoczki mułu. Zatrzymał się tuż obok żywego kwiatu, a potem się przetoczył, odrywając go od skały.

Śmierć machnął małą kosą, gdy kwiat zaczął przygasać.

Często wspomina się o wyjątkowo bystrym wzroku rozmaitych istot nadprzyrodzonych. Podobno widzą upadek każdego wróbla.

Może to i prawda. Jednak tylko jedna zawsze jest na miejscu, kiedy wróbel uderza o ziemię.

Dusza rurkowatej istoty była bardzo mała i nieskomplikowana. Nie przejmowała się grzechem. Nigdy nie pożądała polipów bliźniego swego. Nigdy nie uprawiała hazardu ani nie piła alkoholu. Nie dręczyły jej pytania: „Dlaczego jestem tutaj?”, ponieważ nie miała żadnego pojęcia o „tutaj” — ani też, skoro już o tym mowa, o „jestem”.

Mimo to coś zostało odcięte chirurgicznym ostrzem kosy i zniknęło w falujących wodach.

Śmierć starannie schował narzędzie i wyprostował się. Wszystko w porządku, sprawy toczą się jak należy i…