Ale się nie toczyły.
Jak najlepsi mechanicy potrafią usłyszeć delikatną zmianę tonu sygnalizującą złą pracę łożyska, zanim nawet najczulsze instrumenty wykryją jakikolwiek błąd, tak i Śmierć wychwycił fałszywy akord w symfonii świata. To tylko jedna nuta wśród miliardów, ale tym bardziej zauważalna — niczym maleńki kamyk w bardzo dużym bucie.
Skinął palcem w wodzie. Na chwilę pojawił się błękitny kontur drzwi. Śmierć przeszedł przez nie i zniknął.
Rurkowate istoty nie zauważyły jego odejścia. Nie zauważyły jego przybycia. Nigdy, ale to nigdy niczego nie zauważały.
Wóz toczył się przez zimne, mgliste ulice. Woźnica kulił się na koźle. Widać było tylko gruby brązowy kożuch.
Spośród kłębów mgły wyskoczyła nagle jakaś postać i znalazła się obok niego.
— Hej — powiedziała. — Nazywam się Herbatka. A ty?
— Nie, wysiadaj, nie wolno mi brać…
Woźnica urwał. Zadziwiające, jak Herbatka potrafił wbić nóż w cztery warstwy grubej odzieży i zatrzymać go tak, by ledwie nakłuwał skórę.
— Słucham? — zapytał z uśmiechem.
— Eee… Nie ma tu nic cennego, wiesz pan, tylko parę worków…
— Och, jej! — Na twarzy Herbatki pojawił się wyraz szczerej troski. — No, będziemy musieli zobaczyć sami, prawda? Jak ci na imię, dobry człowieku?
— Ernie. Tego… Ernie — odparł Ernie. — Tak, Ernie. Eee…
Herbatka odwrócił głowę.
— Wskakujcie, panowie. To mój przyjaciel Ernie. Dziś wieczorem będzie naszym woźnicą.
Ernie zobaczył, że z mgły wynurza się sześciu ludzi, którzy wdrapują się na wóz. Nie obejrzał się. Kłucie w okolicach nerek podpowiadało mu, że taki ruch nie sprzyjałby dalszemu rozwojowi jego kariery. Miał jednak wrażenie, że jeden z ludzi niesie na ramieniu długi pakunek. Pakunek poruszał się i wydawał zduszone odgłosy.
— Przestań się tak trząść, Ernie — powiedział Herbatka, kiedy wóz zakołysał się na nierównym bruku. — Chcemy tylko, żebyś nas podwiózł.
— Ale dokąd, proszę pana?
— Och, to nie takie ważne. Ale najpierw chciałbym, żebyś się zatrzymał na placu Sator, obok drugiej fontanny.
Ostrze się cofnęło i Ernie zaprzestał prób oddychania uszami.
— Eee…
— O co chodzi? Wydajesz się spięty, Ernie. Przekonałem się, że pomaga na to masaż karku.
— Bo widzi pan, mnie tam nie wolno brać pasażerów. Charlie zeklnie mnie jak nic…
— O to się nie martw. — Herbatka klepnął go po ramieniu. — Wszyscy tu jesteśmy przyjaciółmi…
— Ale po co zabraliśmy dziewczynę? — odezwał się głos z tyłu.
— Nie można tak bić dziewcząt — oświadczył drugi, grubszy. — Nasza mama mówiła: żadnego bicia dziewcząt. Tylko niegrzeczni chłopcy tak robią…
— Cicho bądź, Banjo.
— Nasza mama mówiła…
— Ciszej! Ernie nie chce słuchać o naszych kłopotach — rzucił Herbatka, cały czas obserwując woźnicę.
— Ja? Głuchy jestem jak pień — zapewnił Ernie, który w pewnych sytuacjach uczył się bardzo szybko. — I już na parę stóp ledwie co widzę. Zresztą w ogóle nie pamiętam twarzy, nawet jeśli jakieś zobaczę. Słaba pamięć? Nie mnie mówić o słabej pamięci. Czasem to jadę sobie wozem, z ludźmi gadam, tak jak z wami teraz gadam, a kiedy wysiądą, to choćbym nie wiem jak się starał, nie mogę sobie nic przypomnieć, ani ilu ich było, ani co mieli ze sobą, nic o żadnych dziewczynach i w ogóle. — Jego głos zmienił się z piskliwy jęk. — Ha! Czasem to zapominam nawet, jak mi na imię!
— Ernie, prawda? — Herbatka uśmiechnął się do niego radośnie. — No, jesteśmy na miejscu. Och jej… Zdaje się, że panuje tu spore zamieszanie.
Z przodu toczyła się jakaś bójka, a po chwili obok przebiegły dwa zamaskowane trolle ścigane przez trzech strażników. Nie zwrócili uwagi na wóz.
— Słyszałem, że gang d’Olomita próbował oczyścić skarbiec Packleya — oznajmił głos za Erniem.
— Wygląda na to, że pan Brown jednak się do nas nie przyłączy — stwierdził inny głos i prychnął wzgardliwie.
— Nic o tym nie wiem, panie Lilywhite. Nic zupełnie. — Ten głos dobiegł od strony fontanny. — Mógłby pan wziąć moją torbę, to wskoczę? Proszę uważać, jest ciężka.
Był to spokojny cichy głos. Właściciel takiego głosu z pewnością trzyma pieniądze w portmonetce w kształcie podkówki i zawsze starannie przelicza resztę. Ernie pomyślał to wszystko, a potem bardzo się starał o tym zapomnieć.
— Jedziemy dalej, Ernie — polecił Herbatka. — Myślę, że skręcimy za uniwersytetem.
Wóz potoczył się naprzód, a spokojny głos powiedział:
— Zawsze trzeba łapać pieniądze, a potem sprytnie się wynosić. Mam rację?
Wszyscy z tyłu zamruczeli z aprobatą.
— Tego się nauczyłem jeszcze u matki na kolanach, ot co.
— Wiele się pan nauczył na kolanach swojej matki, panie Lilywhite.
— Nic nie gadaj o naszej mamie! — Ten głos przypominał trzęsienie ziemi.
— To przecież pan Brown, Banjo! Nie poznałeś?
— Ale nie powinien tak gadać o naszej mamie!
— Dobrze już, dobrze! Witaj, Banjo! Chyba miałem tu gdzieś cukierka… O, jest. Tak, wasza mama wiedziała, jak się zachować, nie ma co. Wchodzicie bez pośpiechu, bierzecie, po co przyszliście, i oddalacie się spokojnie i zgodnie z planem. A nie sterczycie na miejscu, żeby przeliczyć zdobycz i opowiadać sobie, jakie z was dzielne chłopaki. Mam rację?
— Ale panu się chyba powiodło, panie Brown?
Wóz jechał wolno na drugi koniec placu.
— To tylko drobnostka na pokrycie kosztów, panie Kocie Oko. Skromny strzeżeniowiedźmowy prezent, można powiedzieć. Nie należy łapać wszystkiego i uciekać. Trzeba wziąć trochę i odejść powoli. Nie biegiem. Nigdy biegiem. Straż zawsze goni biegnącego człowieka. Są jak teriery, uwielbiają pościg. Nie… Wychodzisz powoli, skręcasz za róg, czekasz, aż zacznie się zamieszanie, a potem zawracasz i spacerkiem idziesz z powrotem. Z tym sobie nie mogą poradzić. A oni nawet się odsuwają, kiedy przechodzisz. „Dobry wieczór panom oficerom”, mówisz i jesteś w domu na herbatę.
— Łorany! Można się tak wykaraskać z kłopotów, to jasne. Jak ktoś ma nerwy…
— Och nie, panie Brzoskwinia. Nie wydostać się. To pozwala nie wpaść w kłopoty.
Rozmowa przypominała lekcję, pomyślał Ernie (i natychmiast spróbował zapomnieć). Albo siłownię gdzieś na tyłach, kiedy wchodzi mistrz walk.
— Jakoś dziwnie wyglądasz, Banjo.
— Stracił zęba, panie Brown — odpowiedział inny głos i parsknął.
— Stracił żem ząb, panie Brown — zahuczał grom, czyli Banjo.
— Patrz na drogę, Ernie — odezwał się siedzący obok Herbatka. — Przecież nie chcielibyśmy, żeby zdarzył się nam jakiś wypadek, prawda?
Droga tu była całkiem pusta, mimo że w mieście za nimi panował gwar i krzątanina. Obok wyrastała bryła Niewidocznego Uniwersytetu. Na kilku sąsiednich ulicach stały opuszczone budynki. W dodatku coś dziwnego działo się z dźwiękiem; zdawało się, że Ankh-Morpork pozostało bardzo daleko, odgłosy miasta dochodziły jakby przez gruby mur. Dotarli do unikanego przez większość zakątka, który od dawna stanowił lokalizację uniwersyteckich wysypisk śmieci i określany był jako Nierealne Nieruchomości.
— Przeklęci magowie — burknął odruchowo Ernie.
— Słucham? — nie zrozumiał Herbatka.
— Mój pradziadek mówił, że kiedyś mieliśmy tu dom. Niski poziom magii, niech mnie licho… Pewno, tym magom to nie przeszkadza, mają zaklęcia do ochrony. Trochę magii tu, trochę tam… To chyba logiczne, że gdzieś musi się to zbierać, nie?