Królewskie brwi podniosły się jak most zwodzony, póki nie doszły do pozycji prawie pionowej. Prowadzone przez dworaków szeptane konwersacje ucichły.
Wykonałam krzywy rewerans. Kot instynktownie wpił się pazurami w ramię i z trudem powstrzymałam się od niecenzuralnego wrzasku, gorzko żałując, ze nie znalazłam jakiegoś bardziej lekkiego towarzystwa – powiedzmy, gawrona. Gawrony również wcale okazale prezentują się na wiedźmim ramieniu, poza tym często brane za kruki (które są znacznie większe), a ochrypłe i smętne krakanie dodaje wizerunkowi czarownicy odrobinę mrocznej tajemnicy. Niestety na sam mój widok nie tylko gawrony, ale i dużo bardziej moralnie wytrzymałe kawki, uciekały ze skrzeczeniem na wszystkie strony, nie oglądając się za siebie.
Kot postanowił, że się zrehabilituje, w związku z czym na oścież otworzył zębatą mordkę i wydał z siebie nosowe miauknięcie. Dworacy z jękiem zrobili krok do tyłu, a królowa Weronika zasłoniła twarz wachlarzem. E tam, kot też jest niczego sobie pomyślałam złośliwie. Po zaznaczeniu swojej obecności Mruczek zeskoczył na podłogę i dumnie przedefilował do stołu. Ludzie rozstępowali się w pośpiechu, schodząc mu z drogi. Mopsik straszliwie warknął spod krzesła. Kot postał chwilę obok tronu i poświecił oczyma w kierunku Nauma, a potem lekko wskoczył na blat i z mruknięciem wczepił się zębami w skrzydło olbrzymiej pieczonej gęsi.
– No to cześć wam, wasz – sokość – wyrzekłam, drapiąc się po potylicy, a potem dokładnie oglądając żółte nakładane. Zauważyłam, ze cos za nimi utknęło zestrzeliłam ofiarę na podłogę (toczący się z impetem piorun kulisty nie dałby lepszego efektu) krzesło, z którego śpiesznie uciekł pierwszy minister, odsunęłam szeroki gestem plasnęłam koło króla, po czym zarzuciłam nogę na nogę i uszczypnęłam faworytę.
Zahartowana przez dworskie życie blondynka nawet nie pisnęła, a tylko cierpiętniczo zagryzła wargi.
– Ja tu… ten tego… wprost z sabatu… Lekko mi słabo – wyjaśniłam, uderzeniem w denko otwierając najbliższą butelkę. Wino okazało się słodkie i mocne. Z czknięciem pochyliłam się w kierunku króla i szczodrze napełniłam jego kielich z nadpitej butelki. – No to co, Wasza Wysokość, wypijemy za owocną współpracę? W naszych czasach król bez maga kroku robić nie może, wszędzie wrogowie!
Z rozmachu uderzyłam butelką o kielich – na skutek czego wino chlupnęło na stół i cieniutkim strumyczkiem pociekło na królewskie kolana – upiłam jeszcze łyczek, demonstracyjnie bulgocząc powietrzem w szyjce. Kot w skupieniu dławił się gęsią, wydając z siebie ohydne dźwięki.
– No, kto tu nas nie szanuje?! – omiotłam dworaków przenikliwym spojrzeniem a potem z odległości trzech wierszków popatrzyłam Naumowi prosto w oczy. Król uczciwie spróbował wyrazić całym sobą bezgraniczny szacunek i szczerą radość z okazji mojej obecności przy stole biesiadnym. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie poklepać królowej po policzku, ale zdecydowałam, że nie będę przeginać. Wiadomo, że z kobietą lepiej nie zadzierać, bo ja guzik obchodzi, czy dziesięciu strażników na królewski rozkaż zdąży nadziać impertynencką wiedźmę na glewie, zanim ona pozamienia ich w zay lub karaluchy. Ja doskonale wiedziałam, że zdążą i to jeszcze z zapasem, ale Jego Tchórzliwość nie chciał ryzykować swojej koronowanej głowy ani psuć stosunków z Konwentem Magów.
I w tym momencie zauważyłam, że pod królewskim wachlarzem drży uśmieszek. Jej wysokość doskonale połapała się w sytuacji i czerpała morze złośliwej satysfakcji ze zmieszania szacownego (zresztą, co tam ukrywać, niezbyt, a można nawet powiedzieć, ze całkiem nie szacownego) małżonka. Weronika puściła do mnie oczko i jeszcze głębiej schowała się za wachlarzem.
Z trudem powstrzymałam się od mrugnięcia w odpowiedzi i jako dyplomowana wiedźma postarałam się zrobić na królu możliwie jak:najlepsze” wrażenie:
– Mam wspaniałe trucizny, – rzuciłam teatralnym szeptem do sterczącego monarszego ucha – natychmiastowe i powolnie działające. Jedna kropla i po miesiącu wasz niczego niespodziewający wróg dokona żywota w potwornych konwulsjach…
Dworacy ożywili się. Co niektórzy zaczęli wymieniać znaki sąsiadami, a inni pobledli i zaczęli kasłać, odsuwając kielichy.
Król wyraźnie się zasmęcił. W sukurs przyszedł mu minister obrony, który aż się palił, by wcielić maga praktyka w szeregi odważnych obrońców ojczyzny:
– Wolho, proszę nam powiedzieć, jakie ma pani doświadczenie zawodowe?
Skromnie spuściłam oczy:
– Ot, drobiazgi. Wykończyłam dwoje arcymagów, rozerwałam na strzępki z pół setki zombi, zniszczyłam wałdacze miasto i przez parę miesięcy odbywałam staż w Dogewie.
– D – d – Dogewie?! – Król jednym haustem wypił całą zawartość kielicha – A co z wampirami? Nie skrzywdziły pani?
– No co też, Wasza Wysokość?! – oburzyłam się nieprzekonująco – Były wyjątkowo miłe! Nie powinien Wasza Wysokość dawać wiary głupiej plotce, jakobym od tego czasu regularnie spacerowała po nocach z zakrwawionym toporem w rękach. Ja osobiście niczego podobnego nie pamiętam.
Minister pobladł i umilkł, zastanawiając się czy nie dałoby się jakoś wcielić w szeregi potencjalnego przeciwnika.
– A umie pani robić glamarię? – nieśmiało wyszczebiotała śliczna panienka z przeciwległego końca stołu. Kto jak kto, ale akurat ona nie potrzebowała sztucznych stymulatorów urody, chyba, że zdążyła się nimi nasmarować przed kolacją.
– Oczywiście – odparłam z godnością, kokieteryjnie poprawiając „loczka” – Sama z niej regularnie korzystam
– A przepowiadać przyszłość? – pełnym niezadowolenia tonem odezwała się zasuszona dama z haczykowatym nosem.
– Ze stęchłych szczurów, ciepłego smoczego gówna i ludzkich wnętrzności, w obecności klienta – wyliczałam z godnością. – Mogę również przygotować lubczyk albo eliksir młodości na osiemdziesiąt procent.
wśród podstarzałych miłośników uciech cielesnych zapanowało ożywienie.
– Dwadzieścia ze skutkiem śmiertelnym. – dodałam mściwie.
chętnych na lubczyka jednak zabrakło. Nikt mnie więcej o nic nie pytał i po pośpiesznym zakończeniu na dobre nie rozpoczętego śniadania ze wszystkimi honorami pożegnano mnie z pałacu. Nawet kota wyniesiono na aksamitnej poduszce z frędzlami. Musiałam taszczyć go z powrotem na rękach – drań jeden, posadzony na ziemi, smętnie darł się w kierunku moich pleców, ale nie ruszał z miejsca. Sądząc z kształtu i rozmiarów brzucha, Mruczek połknął gęś w całości i teraz z trudem podnosił się na cztery łapy.
Tak więc z kotem w objęciach, ponownie rozganiając przechodniów, wróciłam do Szkoły. Smok długo i z przestrachem przyglądał nam się zza płotu, rozpoznał, tubalnie zarechotał, wypuszczając kłęby dymu. Przechodząc chmurnie pogroziłam mu pięścią, ale ten gad bez krzty sumienia nadal ryczał ze śmiechu, turlając się po ziemi.