– W pokoju to za duszno jest – wydyszał, z rozmachem zwalając mebel tuż przed naszymi nosami. – i trawą pachną, aż się w głowie kręci, a ta tutaj ryża morda skorzystała, że ja na chwilę gdzie indziej spojrzałem, i sera nadgryzała, o!
Z oburzeniem zademonstrował ser nadgryziony w półksiężyc. Mantykora z cichym miałknięciem pobiegła do fotela i schowała pysk na kolanach zielarza. Staruszek delikatnie poczochrał ją za uchem.
– A ty zanim zaczniesz na Tysię zwalać, wargi obetrzyj, boć one całe w okruchach.
Uczeń oblizał się i poczerwieniał jak burak.
– No, a ja tego no… po drodze tylkom odrobinę spróbował. Przecież mistrz i tak po tym stworze się będzie brzydził jeść. Przecież nie będziemy marnować dobra!
– Mam nadzieje, że więcej nic nie zniknie? – z uśmiechem zapytał stary mag.
– W żadnym razie! – solennie zapewnił go uczeń i dla podkreślenia swoich słów pogroził Tyśce pięścią. Mantykora syknęła na niego przez puszyste wąsy.
– Heh, a ta dwójka dobrała się jak w korcu maku – poinformował mnie mag ze śmiechem w głosie, gdy Kuźma znowu zniknął w chatce. – Gdzie kuźma, tam Tysia. Na polowanie idą razem, kuźma strzela do kaczek, a ona mu przynosi… czasami. A i tak lepiej niż z psem. Tamtemu ptak spadnie na mokradła i tyle go widzieli, a Tysia w locie łapie.
Tymczasem mantykora ulokowała się na kolanach zielarza, wieszając łapy po obu stronach fotela. Ułożyła się wygodnie i zaczęła basowo mruczeć, wypuszczając i chowając czarne pazury. Mag z czułością potargał ją za pędzelki w uszach, zakasłał i zmienił temat:
– Wolho, chciałbym panią prosić o przysługę: Niestety pieniędzy za dużo nie mam…
– No niech pan da spokój. – skrzywiłam się z oburzeniem – a co się stało?
Przede mną z dźwięcznym plaśnięciem wylądował półmisek z pieczonym kurczakiem, wysuwającym ku niebu pulchne nóżki. W mruczeniu Tyśki pojawiły się zachłanne nuty i zielarz zapobiegawczo zepchnął ją na ziemie.
– Na mokradłach znowu zaczęli ginąć ludzie. Po jednym, dwoje…
– W dzień, w nocy? – Przeliczyłam w głowie możliwe stwory bagienne. Nocnych było wśród nich więcej, a ja miałam mniejszą ochotę na spotkanie z nimi.
– Zauważono brak zwykle późnym wieczorem… albo wcześnie rano, kiedy wszyscy porządni chłopi wracają z krzaków obok karczmy.
Kuźma wręczył mi grubą, nierówno ukrojoną pajdę chleba i usiadł na pieńku przytoczonym spod drewutni, ledwo co zdążyliśmy zacząć posiłek, gdy chmury przypomniały o sobie i lunęło. Szczęśliwie, wzmocniona zaklęciem korona jesionu była odporna na wodę, która gęstymi kroplami sypała się z brzegów liściastego daszku.
– Jeżeli żywołyk nawet i widzeń łazi, to dzisiaj za żadne skarby się nie pokaże – burknął Kuźma z pełnymi ustami. – Niczego sobie deszczyk. Żeby tylko moczary z brzegów nie wystąpiły, i tak wiosenne wody je podniosły.
– Że kto? – spytałam z rozbawieniem.
– Żywołyk – powtórzył zielarz bez cienia uśmiechu. – A przynajmniej tak go miejscowi nazywają.
– A nazwa pewnie stąd, że ma zwyczaj połykania w całości?
– Dokładnie.
– Wy tu nie mokradła macie, a jedną żywą baśń! – nie wytrzymałam. – Jeżeli wszyscy świadkowie zostali połknięci, to skąd wiadomo, że to jakiś potwor? Zima był śnieżna, na wiosnę mokradła nadtoczyły ścieżki, no to macie żywołaka… Sami to przynamniej w niego wierzycie?
Zielarz w milczeniu skinął na wielki dębowy pniak w okolicach samotni. Kuźma odrąbał i przerobił na opał gałęzie, a ogromny pień mantykora upodobała sobie w celu codziennego ostrzenia pazurów. Ale niedawno korzystało z niego coś jeszcze, co zostawiło w mocnym dębowym drewnie trzy razy głębsze bruzdy.
– Nie mam pojęcia, co to za gość odwiedził na zeszłej nocy, ale Tyśka wyczuła go przez ścianę i wcisnęła się pod ławę, piszcząc ze strachu. Niestety, nie wystarczyło nam odwagi na nawiązanie bliższej znajomości…
Również nie poczułam przypływu chęci do pracy. Lecz się nie przyznałam.
– Do domu się nie pchało?
– skrobało w drzwi, ale zapaliłem gałązkę dziurawca i wszystko ucichło.
– Nic dziwnego! – burknął Kuźma, który rozstawiał na stole kolejne miski. – Nie gałązkę, tylko pęczek, i to smród się porobił taki, a ze wszystkich szczelin dym poleciał, ledwieśmy oddecha złapali!
– Przecież sam mi podałeś, i to nie patrząc co! – obruszył się bakałarz. – Przez twoją durnotę połowę zapasów żeśmy zmarnowali!
– Czyli tam był nie tylko dziurawiec? Da pan radę przypomnieć sobie dokładnie co? – przerwałam.
Dziurawiec niźle odstraszał mawki, wrotycz – małe błotne, ssące krew nietoperze, a przy okazji komary, za ciemiężycą nie przepadały kudłaki. Ale mawka, koślawe stworzenie wielkości krasnoluda, było groźne jedynie dla psów i małych dzieci, a na dokładkę nie zjadało ofiar, tylko dusiła i porzucała. Łowcze stada mawek powstawały rzadko, i to jedynie w najmroźniejsze zimy, kiedy oczka wodne przemarzały do dna.
Zacinając się i postukując jeden drugiemu, zielarze zaczęli wyliczać. Czego tam nie było! Rumianek, czworolist, błotny palojad, wrzos, dwukwiat, ptasi jęczmień, skalica… Wygląda na to, że udało im się odstraszyć wszystkie okoliczne siły nieczyste, jak również ptaki, zwierzęta i płazy.
– Ile osób zginęło?
– Sześcioro przez dwa miesiące.
– Pięcioro – poprawił Kuźma. – Lamonia zanocował u kuzyna, wrócił na obiad. Żona go tak dopieściła pogrzebaczem, że żaden żywołak jej do pięt nie dorasta! Że niby kłamał o tym kuzynie, bo kuzyn warg pomadą nie smaruje…
trochę mało dla mięsożernego potwora, szczególnie takiego, co mu człowiek na jeden łyk wystarcz. Strzekotacz? Mały biegacz? Te stwory mogą schować ciało w trzęsawiskach i objadać przez parę tygodni, ale przeważnie żywią się padliną i wolą zabłocone cmentarze. W zamyśleniu obgryzałam kurze skrzydełko i rzuciłam palącej się z niecierpliwości Tyśce. A jeśli nie jest sam? Jakaś strzyga z wielkimi pazurami poluje na ludzi dla krwi i skrobie w drzwi po nocach, a ciał dostają się mniejszym potworkom.
– Dobrze – zdecydowałam. – Urządzimy na niego zasadzkę w okolicach chaty. Dobrze by było prosiaka przywiązać do drzewa, i to takiego, by dużo pisku dawał. Da radę znaleźć?
Kuźma w zamyśleniu poskrobał się po ciemieniu, potem wyraźnie się ucieszył i skinął głową.
– Chodzi o to, by kupić – znacząco sprecyzował stary mag.
Uczeń się zasmęcił.
– No dobra – burknął. Dojem i przejdę się do wsi.
– I chciałabym odzyskać moją kobyłę – dodałam. – Jak myślisz, uda nam się przyłapać ją na noclegu, gdy nie będzie się spodziewała?
– Lepiej przy wodopoju – po namyśle odparł Kuźma. – Ona nie pije wody z moczarów, tylko biega do źródła. Tu jest niedaleko kryniczka obudowana balami. Bale to przez dwa lata w powie w ziemię wrosły i chociaż w dzień ludzie ze wsi wodę wybierają, koło wieczora wysoko stoi, akurat tak, że kobyła sięgnie. Wrócę ze wsi, to pójdziemy.
Deszcz skończył się tak samo nieoczekiwanie, jak się zaczął, lecz z jakiegoś powodu nie miałam najmniejszej chęci szukać żywołaka, brodząc po kolana w błocie. Zostałam w samotni z zielarzem, czekając na obiecanego prosiaka i z braku innych zajęć oglądając książki na półkach. Oczywiście na honorowym miejscu stały wymęczone tłumy z zielarstwa, dolne półki zostały przeznaczone dla innych dziedzin magii, a górne pełne były zwojów z uporem godnym lepszej sprawy zbierających kurz. Przykucnęłam i przebiegłam palcem po okładkach. Niektóre z nich odpowiadały krótkim lśnieniem, dając do zrozumienia, że księga nie każdemu da się złapać i obcemu może plunąć ogniem prosto w twarz albo po prostu się nie otworzyć. W samym rogu stała antyczna encyklopedia wiedzy naturalnej, z której pewnie kiedyś uczył się sam zielarz i której od tamtego czasu nie ruszał. Rysunki tam były naiwne, schematyczne, a zaklęcia bojowe mieszały się z przesądnymi nakazami typu „popluć przez lewe ramie”. Prychnęłam, wyobrażając sobie zdziwienie na paszczy strzygi, gdy zamiast wpakować jej miecz pomiędzy oczy, zacznę dokładnie pluć dookoła.