Выбрать главу

Gdy poczułam na plecach badawcze spojrzenie, zatrzasnęłam książkę i obejrzałam się. Bakałarz, odchyliwszy się na oparciu fotela, w zamyśleniu pykał fajkę. Dym, jak żywy, precyzyjnie płynął w kierunku pieca i ulatywał przez komin, nie pozostawiając zapachy.

– Wolho, a proszę mi powiedzieć, nie traciła pani w Dogewie przytomności? Nie było zawrotów głowy, mdłości, uczucia, jakby pani dobę przespała? – zapytał zielarz po chwili milczenia.

– Nie, i ugryzień na szyi też nie odnotowałam – dodałam złośliwie.

– Nie, nie miałem na myśli, że panią pogryziono – ostrożnie powiedział arcymag. – Istnieją inne… metody oddziaływania.

– Powtarzam: nie.

– Cokolwiek pani powie – w jego głosie brakło pewności. – A kiedy panie ostatni raz chorowała?

– Mości bakałarzu, albo opowie mi pan wszystko jak jest, albo przestanie zadawać głupie pytania.

Zielarz ze smutkiem rozłożył ręce, że niby już milknie. Ja przygryzłam wargę, ale się nie dopytywałam.

* * *

Kuźmę usłyszeliśmy, zanim on sam pojawił się na polance. Poprzedzały go głośne przekleństwa i niewyraźne beczenie. Uczeń ciągnął na sznurze kozła z ułamanym lewym rogiem, o zmierzchwionej sierści i wyłupiastych oczach. Kozioł stawiał opór. Kuźma nalegał.

– Macie – burknął ponuro. – ledwo co przyciągnąłem. Niechaj się teraz żywołak z nim męczy!

Powąchałam i pośpiesznie zatkałam nos ręką. Delikatnie mówiąc, od kozła zalatywało. Mówiąc brutalnie – capił tak, że łzy z oczu leciały.

– A co? – Uznałam, że nos wytrzyma. – Prosięta się skończyły?

Kuźma wcale nie był pewien, czy zmiana jest równowartościowa, zaczął się usprawiedliwiać.

– Mlecznych nikt nie ma, a za podświnków to mi zawołali taką cenę, że kozioł wyszedł tańszy!

– A może ci kto jeszcze dopłacił, żebyś go zabrał? – złośliwie zapytał zielarz.

W odpowiedzi uczeń się nadął:

– Dwa kładnie oddałem, a i to żem się targował przez bitą godzinę! Prosiak, tfu, żywołyk się nie będzie rozdrabniał na takie, a kozioł duży jest i z daleka go widać…

– Co do niego to nawet ślepy się nie pomyli – przytknęłam. Kozioł pochylił łeb i mściwie ugodził Kuźmę poniżej pasa. – No to co, przywiąże go koło samotni. Będziemy mieć nadzieję, że żywołyk ma katar…

Rozdział szósty

Praktyka pokazała, że kozła należało przywiązać dalej. Najlepiej na drugim końcu moczarów. W ciągu jednego dnia zdążył ubodnąć mnie, zielarza i paru nieśmiałych chłopów, którzy zajrzeli do pustelnika po ziele na pryszcze. Nawet Tyśka omijała go szerokim łukiem, prychając z niezadowoleniem. Beczeć stanowczo umiał, głośno i nosowo, tak że wszystkie okoliczne żywołaki z niecierpliwością oczekiwały nocy, by z prawdziwą rozkoszą przydusić paskudne bydle. Do smrodu się przyzwyczailiśmy, ale gdy kozioł z braku innego przeciwnika zaczynał z całej siły walić łbem w pień, hałas podnosił się taki, że bębenki w uszach pękały. Ledwo doczekałam wieczora, by w towarzystwie Kuźmy udać się do źródła.

Chłopak nie skłamał i przed zmierzchem Stokrotka zjawiła się przy wodopoju. Powiewając grzywą w lekkim galopie, płynęła nad grzęzawiskiem niczym duch. Za nią bezszelestnie sunął czarny cień, bok w bok, czasem wyprzedzając, z czasem zostając z tyłu o jedną długość. Przetarłam oczy.

Po otwartej przestrzeni mokradeł wzdłuż horyzontu galopowały dwa konie – biały i czarny.

Nic nie rozumiałam. No dobra taka Stokrotka to korzysta z osiągnięć magii – ale jak w takim razie porusza się nad grzęzawiskiem ten drugi? Skąd się tam w ogóle wziął? I to jaki wielgachny pewnie ogier.

– Kobyła – Kuźma sam o tym nie wiedząc, odpowiedział na interesujące mnie pytanie. – Zupełnie młodziutka, jednoroczna, ale duża pewnie poszła w ojca. Na zeszłą wiosnę żem ją po raz pierwszy zobaczył, jeszcze zupełnym źrebakiem, jednak w tyle za matką nie zostawała. Pomyślałem, ze kobyła się niedawno oźrebiła, źrebaczek malutki, to dogonię. A gdzie tam? Zadarły ogony, równo jak koty dzikie, i jaaak dadzą w długą przez mokradła! Biała wprost po oczkach, a źrebak z kępki na kępkę. Na kozie tobym jeszcze dogonił, a tak…

Chłopak machnął ręką bez cienia nadziei. Kobyły, jakby zauważając jego gest, zatrzymały się i zwróciły w naszym kierunku.

– Stokrotka! – zawołałam – Chodź tu malutka!

A już biegnie i pędzi! Na dźwięk wcale znajomego głosu biła klaczka podskoczyła, jakby ją kto użądlił i ruszyła precz, nie oglądając się za siebie.

Czarna została w miejscu, z ciekawością spoglądając na obcych.

– Chodź spróbujemy do niej podejść – zaproponowałam.

Kuźma tylko się roześmiał:

– Myślisz, ze cię podpuści na odległość wyciągnięcia ręki?

– Przynajmniej się jej z bliska przyjrzę. – Powoli, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, zaczęłam podchodzić do przedmiotu dyskusji. Kuźma odwrotnie: przysiadł na pieńku, krzyżując ręce na piersi. Pewnie liczył na okazję obejrzenia sobie wesołego widowiska – gonitwy człowieka i konia.

O dziwo kobyła nie przejawiała najmniejszych oznak strachu. Delikatna personifikacja ciekawości – od koniuszków postawionych uszu do uniesionego ogona – zastygła jak rzeźba, gotowa w każdej chwili zerwać się i uciec. Lekko skośne oczy z pionowymi źrenicami migotały wszystkimi odcieniami żółci, jak kawałek bursztynu na zalanej słońcem plaży. Z szacunkiem zatrzymałam się w odległości około dziesięciu łokci, obawiając się, ze ją wystraszę i myślałam, co zrobić dalej. Wzięłam ze sobą garstkę solonych sucharków dla Stroktorki i teraz odruchowo bawiłam się nimi w kieszeni, nie ośmielając się zaproponować dzikiej kobyle. Mało prawdopodobne, by prawidłowo odebrała mój gest i doceniła niezwykły poczęstunek.

Denerwowałam się zupełnie niepotrzebnie. Sucharki chrzęściły, kobyła nasłuchiwała, wahała, prychnęła w tonie. „E tam, a co mi niby!” – i podbiegła do mnie. Wyciągnęłam pełną garść i złożyłam dłonie w łódeczkę, w której natychmiast wylądowały miękkie, jedwabne wargi. Może i miękkie, ale uparte i zadziwiająco zwinne. Sucharki wyparowały w jednej chwili, nawet okruszki nie zostały. Musiałam znowu sięgnąć do kieszeni i wytrząsnąć wszystko do ostatniej drobinki. Po posiłku klaczka do reszty się rozbestwiła: pchnęła mnie pyskiem w ucho, powąchała i spróbowała skubnąć włosy, obeszła dookoła, sceptycznie przyglądając mi się pod różnymi kątami. Jak gospodynie na targu badająca przeceniony ser w ciężkiej zadumie – ulżyć sakiewce w innym kramie czy zaryzykować żołądkiem w tym.

Ponieważ szczególnego wyboru nie miała, młoda dama pogodziła się z niesympatycznym, na wskroś przesiąkniętym kozłem produktem. Z głośnym parsknięciem zwróciła się do mnie bokiem, jak gdyby proponując, żebym jej dosiadła. Ostrożnie podrapałam kobyłę za uchem. Spodobało się – pochyliła łeb, prezentując mi szyję z krótką, jak gdyby przystrzyżoną grzywą. Głaskanie wprowadziło klaczkę w lekki trans: szerzej rozstawiła nogi, na wpół zamykając kocie oczy. Poczułam się śmielej, standardowo oparłam się o kłąb, podskoczyłam. Pomachałam nogami i… po prostu się ześlizgnęłam. Kobyłka była wyższa od Stokrotki o dobra piędź, cała jakaś gładka i śliska, jak gdyby pokryta wężową skórą, a nie sierścią. W bezruchu z uprzejmą ciekawością patrzyła na moje zabiegi. Okazało się, że znalezienie się na niej bez strzemion nie było wcale prostsze od wbiegnięcia na lodową górę. Musiałam skorzystać z odwróconego wiadra (kobyła cierpliwie poczekała, aż je przyniosę). Jednak wystarczyło, bym się wyprostowała, żeby ślizganie i spełzanie na boki natychmiast ustało – giętki koński grzbiet jak gdyby dostosował się do mnie i nawet bez siodła tkwiłam tam wyjątkowo stabilnie. Gdy poczułam się pewniej, lekko uderzyłam klaczkę piętami. Ta obrzuciła mnie spojrzeniem – mogłabym przysiąc, że jej wargi zadrżały w złośliwym uśmieszku – i ruszyła stępa, delikatnie i powoli.