Gdy poczułam na plecach badawcze spojrzenie, zatrzasnęłam książkę i obejrzałam się. Bakałarz, odchyliwszy się na oparciu fotela, w zamyśleniu pykał fajkę. Dym, jak żywy, precyzyjnie płynął w kierunku pieca i ulatywał przez komin, nie pozostawiając zapachy.
– Wolho, a proszę mi powiedzieć, nie traciła pani w Dogewie przytomności? Nie było zawrotów głowy, mdłości, uczucia, jakby pani dobę przespała? – zapytał zielarz po chwili milczenia.
– Nie, i ugryzień na szyi też nie odnotowałam – dodałam złośliwie.
– Nie, nie miałem na myśli, że panią pogryziono – ostrożnie powiedział arcymag. – Istnieją inne… metody oddziaływania.
– Powtarzam: nie.
– Cokolwiek pani powie – w jego głosie brakło pewności. – A kiedy panie ostatni raz chorowała?
– Mości bakałarzu, albo opowie mi pan wszystko jak jest, albo przestanie zadawać głupie pytania.
Zielarz ze smutkiem rozłożył ręce, że niby już milknie. Ja przygryzłam wargę, ale się nie dopytywałam.
Kuźmę usłyszeliśmy, zanim on sam pojawił się na polance. Poprzedzały go głośne przekleństwa i niewyraźne beczenie. Uczeń ciągnął na sznurze kozła z ułamanym lewym rogiem, o zmierzchwionej sierści i wyłupiastych oczach. Kozioł stawiał opór. Kuźma nalegał.
– Macie – burknął ponuro. – ledwo co przyciągnąłem. Niechaj się teraz żywołak z nim męczy!
Powąchałam i pośpiesznie zatkałam nos ręką. Delikatnie mówiąc, od kozła zalatywało. Mówiąc brutalnie – capił tak, że łzy z oczu leciały.
– A co? – Uznałam, że nos wytrzyma. – Prosięta się skończyły?
Kuźma wcale nie był pewien, czy zmiana jest równowartościowa, zaczął się usprawiedliwiać.
– Mlecznych nikt nie ma, a za podświnków to mi zawołali taką cenę, że kozioł wyszedł tańszy!
– A może ci kto jeszcze dopłacił, żebyś go zabrał? – złośliwie zapytał zielarz.
W odpowiedzi uczeń się nadął:
– Dwa kładnie oddałem, a i to żem się targował przez bitą godzinę! Prosiak, tfu, żywołyk się nie będzie rozdrabniał na takie, a kozioł duży jest i z daleka go widać…
– Co do niego to nawet ślepy się nie pomyli – przytknęłam. Kozioł pochylił łeb i mściwie ugodził Kuźmę poniżej pasa. – No to co, przywiąże go koło samotni. Będziemy mieć nadzieję, że żywołyk ma katar…
Rozdział szósty
Praktyka pokazała, że kozła należało przywiązać dalej. Najlepiej na drugim końcu moczarów. W ciągu jednego dnia zdążył ubodnąć mnie, zielarza i paru nieśmiałych chłopów, którzy zajrzeli do pustelnika po ziele na pryszcze. Nawet Tyśka omijała go szerokim łukiem, prychając z niezadowoleniem. Beczeć stanowczo umiał, głośno i nosowo, tak że wszystkie okoliczne żywołaki z niecierpliwością oczekiwały nocy, by z prawdziwą rozkoszą przydusić paskudne bydle. Do smrodu się przyzwyczailiśmy, ale gdy kozioł z braku innego przeciwnika zaczynał z całej siły walić łbem w pień, hałas podnosił się taki, że bębenki w uszach pękały. Ledwo doczekałam wieczora, by w towarzystwie Kuźmy udać się do źródła.
Chłopak nie skłamał i przed zmierzchem Stokrotka zjawiła się przy wodopoju. Powiewając grzywą w lekkim galopie, płynęła nad grzęzawiskiem niczym duch. Za nią bezszelestnie sunął czarny cień, bok w bok, czasem wyprzedzając, z czasem zostając z tyłu o jedną długość. Przetarłam oczy.
Po otwartej przestrzeni mokradeł wzdłuż horyzontu galopowały dwa konie – biały i czarny.
Nic nie rozumiałam. No dobra taka Stokrotka to korzysta z osiągnięć magii – ale jak w takim razie porusza się nad grzęzawiskiem ten drugi? Skąd się tam w ogóle wziął? I to jaki wielgachny pewnie ogier.
– Kobyła – Kuźma sam o tym nie wiedząc, odpowiedział na interesujące mnie pytanie. – Zupełnie młodziutka, jednoroczna, ale duża pewnie poszła w ojca. Na zeszłą wiosnę żem ją po raz pierwszy zobaczył, jeszcze zupełnym źrebakiem, jednak w tyle za matką nie zostawała. Pomyślałem, ze kobyła się niedawno oźrebiła, źrebaczek malutki, to dogonię. A gdzie tam? Zadarły ogony, równo jak koty dzikie, i jaaak dadzą w długą przez mokradła! Biała wprost po oczkach, a źrebak z kępki na kępkę. Na kozie tobym jeszcze dogonił, a tak…
Chłopak machnął ręką bez cienia nadziei. Kobyły, jakby zauważając jego gest, zatrzymały się i zwróciły w naszym kierunku.
– Stokrotka! – zawołałam – Chodź tu malutka!
A już biegnie i pędzi! Na dźwięk wcale znajomego głosu biła klaczka podskoczyła, jakby ją kto użądlił i ruszyła precz, nie oglądając się za siebie.
Czarna została w miejscu, z ciekawością spoglądając na obcych.
– Chodź spróbujemy do niej podejść – zaproponowałam.
Kuźma tylko się roześmiał:
– Myślisz, ze cię podpuści na odległość wyciągnięcia ręki?
– Przynajmniej się jej z bliska przyjrzę. – Powoli, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, zaczęłam podchodzić do przedmiotu dyskusji. Kuźma odwrotnie: przysiadł na pieńku, krzyżując ręce na piersi. Pewnie liczył na okazję obejrzenia sobie wesołego widowiska – gonitwy człowieka i konia.
O dziwo kobyła nie przejawiała najmniejszych oznak strachu. Delikatna personifikacja ciekawości – od koniuszków postawionych uszu do uniesionego ogona – zastygła jak rzeźba, gotowa w każdej chwili zerwać się i uciec. Lekko skośne oczy z pionowymi źrenicami migotały wszystkimi odcieniami żółci, jak kawałek bursztynu na zalanej słońcem plaży. Z szacunkiem zatrzymałam się w odległości około dziesięciu łokci, obawiając się, ze ją wystraszę i myślałam, co zrobić dalej. Wzięłam ze sobą garstkę solonych sucharków dla Stroktorki i teraz odruchowo bawiłam się nimi w kieszeni, nie ośmielając się zaproponować dzikiej kobyle. Mało prawdopodobne, by prawidłowo odebrała mój gest i doceniła niezwykły poczęstunek.
Denerwowałam się zupełnie niepotrzebnie. Sucharki chrzęściły, kobyła nasłuchiwała, wahała, prychnęła w tonie. „E tam, a co mi niby!” – i podbiegła do mnie. Wyciągnęłam pełną garść i złożyłam dłonie w łódeczkę, w której natychmiast wylądowały miękkie, jedwabne wargi. Może i miękkie, ale uparte i zadziwiająco zwinne. Sucharki wyparowały w jednej chwili, nawet okruszki nie zostały. Musiałam znowu sięgnąć do kieszeni i wytrząsnąć wszystko do ostatniej drobinki. Po posiłku klaczka do reszty się rozbestwiła: pchnęła mnie pyskiem w ucho, powąchała i spróbowała skubnąć włosy, obeszła dookoła, sceptycznie przyglądając mi się pod różnymi kątami. Jak gospodynie na targu badająca przeceniony ser w ciężkiej zadumie – ulżyć sakiewce w innym kramie czy zaryzykować żołądkiem w tym.
Ponieważ szczególnego wyboru nie miała, młoda dama pogodziła się z niesympatycznym, na wskroś przesiąkniętym kozłem produktem. Z głośnym parsknięciem zwróciła się do mnie bokiem, jak gdyby proponując, żebym jej dosiadła. Ostrożnie podrapałam kobyłę za uchem. Spodobało się – pochyliła łeb, prezentując mi szyję z krótką, jak gdyby przystrzyżoną grzywą. Głaskanie wprowadziło klaczkę w lekki trans: szerzej rozstawiła nogi, na wpół zamykając kocie oczy. Poczułam się śmielej, standardowo oparłam się o kłąb, podskoczyłam. Pomachałam nogami i… po prostu się ześlizgnęłam. Kobyłka była wyższa od Stokrotki o dobra piędź, cała jakaś gładka i śliska, jak gdyby pokryta wężową skórą, a nie sierścią. W bezruchu z uprzejmą ciekawością patrzyła na moje zabiegi. Okazało się, że znalezienie się na niej bez strzemion nie było wcale prostsze od wbiegnięcia na lodową górę. Musiałam skorzystać z odwróconego wiadra (kobyła cierpliwie poczekała, aż je przyniosę). Jednak wystarczyło, bym się wyprostowała, żeby ślizganie i spełzanie na boki natychmiast ustało – giętki koński grzbiet jak gdyby dostosował się do mnie i nawet bez siodła tkwiłam tam wyjątkowo stabilnie. Gdy poczułam się pewniej, lekko uderzyłam klaczkę piętami. Ta obrzuciła mnie spojrzeniem – mogłabym przysiąc, że jej wargi zadrżały w złośliwym uśmieszku – i ruszyła stępa, delikatnie i powoli.