Oczywiście zdarzyło mi się już jeździć wierzchem bez siodła, ale to było coś nowego. Nie czułam ani podrzutów, ani echa korków w pośladkach, kobyła jakby płynęła nad ziemią, nie odpychając się od niej kopytami. Jej boki, ściśnięte przez moje kolana, prawie się nie poruszały. Wydawało się nawet, że nie oddycha p bo oddechu również nie było słychać, nie licząc rzadkiego, pełnego pretensji prychania, gdy potrząsała głową, by oganiać komary.
Mocniej ścisnęłam kolana, kobyła bez protestów przyspieszyła, jak gdyby całe życie spędziła pod siodłem i nauczyła się zgadywać życzenia jeźdźca bez ostróg i wodzy.
Wrażenie loty nasiliło się. Im szybciej biegła, najpierw kłusem, a potem w galopie, tym bardziej zlewała się z jeźdźcem. Wydawało się, że na martwo wrosłam w jej grzbiet, nie potrzebując siodła.
Przypadkiem spojrzałam w dół i poczuła, że oczy wychodzą mi na wierzch – porośnięta kwiatami polana dawno została za nami, pod kopytami przelatywały oczka i wysepki. Krzyczenie „prr” w tym momencie wydało się równie bezsensowne, jak głupie. Nie wpadłyśmy w grzęzawisko wyłącznie dzięki ciągłemu ruchowi, dla którego wystarczają jeden albo dwa punkty chwilowego oparcia.
Okienko oczka. Skok! Wrażenie swobodnego lotu. Wzgórek po lewej – lewa przednia noga. Sucha wysepka po prawej – prawa tylna. Kłoda. Skok! Cios kopytem w locie. Zryw! Na drodze drzewo. Skręt w powietrzu, niebo zmieszało się z ziemią, przed samym nosem mignęły mi suche gałęzie. Zwalony pień. Skok! Skok!
Zmrużyłam oczy, złapałam rękoma za końska szyję i schowałam twarz w grzywie. Nie, kobyła nie próbowała mnie zrzucić, nadal stanowiliśmy jedną całość, ale świadomość, że ten monolit najpierw leci jak ptak, a potem bokiem frunie nad grzęzawiskiem z prędkością wiatru, przerastała moje siły.
W końcu kobyła się zatrzymała. Nie, nie spowalniała ani nie hamowała tylnymi nogami, po prostu stanęła i już, jak gdyby jakieś zaklęcie zmieniło żywą istotę w bryłę kamienia, która nie podlegała pędowi. Ja tak nie potrafiłam, więc niczym wór przeleciałam przez usłużnie opuszczoną szyję. Kobyła zarżała złośliwie, przeszła nad moim rozciągniętym ciałem, machnęła mi ogonem na pożegnanie i rozpłynęła się w mlecznej mgle Kozich Skoczuszek.
Podniosłam głowę i wysiliłam się, by splunąć jej śladem mułem, którego szczodrze zaczerpnęłam ustami. Ścieżka, na której leżałam była jedną bezpieczną drogą przez mokradła. Przeklęta kobyła jak po suchym lądzie przemknęła przez samo serce bagien, których wiecznie głodnych czeluści boją się nawet żaby.
– Wolha! Wo – o – olha!!! – krzyknął ktoś w oddali. – Dzie jeste – e – eś? Hej!
– Hej! – odezwałam się, widząc karmazynowy punkcik w miejscu, z którego dochodził dźwięk. – Kuźma – a – a! Na ścieżce jestem! Chodźtu – u – u!
Uczeń zielarza, który miał do dyspozycji pochodnie, a na dokładkę wyrosła na tych mokradłach i każdy wiecheć trawy znał z imienia, potrzebował dobrej półgodziny, by przejść tę jedną trzecią wiorsty po ledwie widocznej ścieżce. Wieczorem mgła troskliwie otuliła Skoczuszki żółtą kołdrą, przyspieszając nadejście nocy.
– W porządku? – Chłopak przerzucił pochodnię do lewej ręki i pomógł mi się podnieść.
– Chyba tak. – Potarłam kość ogonową i podciągnęłam kurtkę. Spodnie nasiąknęły wodą z mokradeł.
– A gdzie czarnuszka? – Kuźma czujnie kręcił głową, jak gdyby obawiając się, że z mgły za plecami wychylił się wredny pysk i ugryzie go w tylną część ciała.
– Uciekła ścieżką w przeciwnym kierunku – nieco minęłam się z prawdą. Wydawało mi się, ze kobyła przyczaiła się we mgle i obserwuje nas wszystkowidzącymi bursztynowymi oczyma. – Fajna, nie sądzisz? A jaka wytrzymała! Z pięć wiorst z galopem i nawet się nie spociła. Co tam, nawet oddechu nie straciła!
Za to ze mnie pot lał się strumieniami, co prawda z nieco innego powodu.
– Fajne kobyłki nie hasają po mokradłach – burknął Kuźma. – A poza tym to żadne konie są, tylko biesy z tych moczarów. Pojawi się taki przed uczciwym człowiekiem, przywabi, pozwoli się złapać, a potem zanurkuje w oczku razem z jeźdźcem.
– Oj daj spokój przecież nie zanurkowała. – Zbyłam go niepewnym gestem.
– Nie zanurkowała, bo poczuła w tobie wiedźmę – skonkludował Kuźma po chwili namysłu. – A przeciwko wiedźmie to żaden bies nie da rady, więc nie próbowała utopić.
– Kuźma ty wiesz, ze bajasz jesteś? – zaśmiałam się – powiedziałabym, że biesy wcale chętnie komunikują się z wiedźmami w celu pozyskania onych na obiad. I wcześniej czy później jakiś bies będzie miał ze mnie, a i z ciebie również zakąskę, tak że nie licz na wiedźmią odporność ani na nieświadomość biesów, jeśli o tę kwestię idzie.
Kuźma ukradkiem uczynił znak krzyża. Powoli ruszyliśmy z powrotem, chłopak nisko trzymał pochodnię, oświetlając ścieżkę. Pot ostygł i wysechł, ale czułam jakby we wnętrzu mokrych spodni hulał lodowaty wiatr. Trawa nie zdążyła przeschnąć po deszczu i szczodrze dzieliła się wodą z moimi butami. Przy czym do lewego zmieściło się więcej, chlupotał głośniej i bardziej paskudnie. Wlokłam się za Kuźmą, bezmyślnie licząc kroki. Sto, dwieście, pięćset… w oddali pojawiły się Ostępy, długie, wąskie chmury drapieżne ślizgały się nad drzewami, jak gdyby szukając ofiary. Pochodnia dymiła i prychała, powoli dożywając swego kresu.
– Słyszałaś? – szepnął chłopak, bardziej szczękając zębami, niż poruszając językiem. – Wyje.
Melodyjnie, tęskne i przenikające do kości wycie nacierało falami jak daleki przypływ, chwilami rozcieńczając nocną ciszę, a chwilami przeplatając się z wiatrem.
– Tam – machnęłam ręką w kierunku północy, próbując nie poddać się panice. – Zbliża się. Ciekawe, idzie po suchym czy płynie nad grzęzawiskiem? Jeżeli wiesz, która to ścieżka, to możemy pójść mu na spotkanie. Nie chciałbym go minąć, potem całą noc czekać na przyjaźnie wyszczerzony pysk za oknem.
– Przecież st – t – tamtąd przyszliśmy – Twarz Kuźmy w mroku była biała jak surowy naleśnik. – Ścieżka zakręca…
– Doskonale! – Rzeczowo rozgimnastykowałam palce – Czyli idzie za nami. Zwolnij odrobinę, ale nie zatrzymuj się, żeby nie poczuło, że coś jest nie tak.
Kuźma poparł tylko drugą część plany, ale nie ośmielił się porzucić mnie pośrodku moczarów. Podróż zrobiła się znacznie weselsza, nogi wprost niecierpliwiły się, by z werwą ponieść do przodu.
Do lasu pozostało około dwustu kroków, gdy pochodnia kichnęła i zgasła. Rozżarzony węgiel na końcu pociemniał, jak gdyby wchłaniając oddane wcześniej światło.
Zastygliśmy w miejscu. Nad grzęzawiskiem mrugały do siebie błotne ogniki, gdzieś niedaleko beczał nieznośny kozioł. Potem zamilkł, ale wycia również nie słyszeliśmy.
– Został z tyłu? – z nadzieją szepnął Kuźma.