– Skrada się – ucięłam bez cienia litości. – Jak stoisz z magią praktyczną?
Zielarz desperacko przełknął ślinę, co z dużą dozą prawdopodobieństwa nie oznaczało odpowiedzi pozytywnej. No cóż, zapewne dyscypliny stosowane na były jego mocną stroną.
– W takim razie przynajmniej nie plącz się pod nogami – westchnęłam. Podkasałam rękawy i zaczęłam pstrykać na przemian palcami obu rąk, zawieszając w powietrzu kule pulsarów.
Nie chciałam zdradzać żywołakowi naszej dokładnej lokalizacji, więc zapalały się z opóźnieniem, po tym jak odleciały na odległość jakiś dwudziestu łokci. Zdążyłam stworzyć dziewięć sztuk, gdy rzadkie stukanie zębów Kuźmy, przeszło w drobniutkie szczękanie i niewyraźne memłanie. Jego palec wskazujący trząsł się w takt.
Świecąca kulka spoczęła na koniuszku nosa wyraźnie zasmuconego żywołaka, który przylgnął do ścieżki, niezbyt zadowolony z wykrycia. Szczęki zwarły się z trzaskiem. Ale pulsar lekko niczym piórko wyślizgnął się z paszczy i zawisł w niewielkim oddaleniu.
Żywołak przypominał małego biegacza – jeżeli powiększyć tego ostatniego do rozmiarów niedźwiedzia. Wydawało się, że szyi nie ma wcale, głowa z paszczą pełną ogromnych zębów od razu przechodziła w kwadratowy tułów pokryty skołtunioną sierścią. Solidne tylne łapy były ze dwa razy krótsze od przednich, co dawało wrażenie ze stwór porusza się w kucki.
Z bliżej nieznanego mi powodu poczułam nagle przypływ wiary w jego zdolności połykania i postanowiłam nie czekać, aż mi je osobiście zademonstruje. Uderzyliśmy jednocześnie – ja użyłam mojej ulubionej fali ognia, a Kuźma zaczął z wyczuciem recytować jakieś zaklęcie. Nie bardzo dało się ono rozpoznać w takim dramatycznym wykonaniu, ale o dziwo zadziałało: ja i uczeń zielarza wylądowaliśmy na ziemi, a potwór ledwie się zachwiał. Fala przeszła nad jego łbem, przecięła niebo wysokim łukiem i zgasła, pozostawiając po sobie lekką chmurę dymu.
– Przecież cię prosiłam! – wydarłam się. Czasu na wyjaśnienia nie było, zerwaliśmy się na nogi i rzucili różne strony: ja ścieżką do tyłu, obok osłupiałego na widok takiej bezczelności żywołaka, Kuźma do przodu, z braku innej drogi.
Stwór niezbyt chciał się oddalać od moczarów, a może po prostu lubił dziewczęta w sosie własnym. Bez wahania odwrócił się i skoczyła za mną, dławiąc się ochrypłym rykiem. Poruszał się długimi susami, w każdym mieściło się pięć albo sześć moich kroków, ale ciężko i niezgrabnie, więc dogonił mnie dopiero po chwili. W mroku nic nie widziałam i biegłam na czują, próbując nie myśleć o trzęsawisku po obu stronach ścieżki. Nogi ślizgały się po mokrej turzycy. Żywołak z uczuciem sapał za moimi plecami, wzmacniając sobie apetyt przed kolacją. Nie miałam najmniejszego zamiaru dokarmiać głodującego przedstawiciela miejscowej fauny. Poczekałam na odpowiedni moment, po czym gwałtownie wyhamowałam, przykucnęłam i wykonałam fikołka do przodu, pod nosem mrucząc zaklęcie. W górze w wysokim skoku minął mnie zdziwiony żywołak, który wylądował i ryknął z wściekłością: z symetrycznych dziur w jego brzuchu chlastały ciemne strumienie, a z sierści dookoła leciał dymek. Nie mając zbyt wielkich złudzeń, poderwałam się na nogi i bez oglądania się za siebie pobiegłam z powrotem. Oczy jako tako przyzwyczaiły mi się do mroku, mokradła lekko fosforyzowały. Ścieżka wydawała się ciemnym strumieniem, który wił się po srebrzystej łące. Wszelakiej maści potwory są nad wyraz wręcz wytrzymałe i nawet wypatroszone od razu, a po otrzymaniu śmiertelnej rany będą do ostatka prześladować swojego zabójcę. Może się okazać, że nawet do rana – bo mrok opiekuje się siłą nieczystą, tak więc w nocy całkiem nieźle czuje się nawet zombi, który jest martwy niejako na wejściu. I to właśnie dlatego doświadczeni magowie zalecają znalezienie zawczasu wysokiego drzewa, by w razie czego spokojnie przeczekać na nim sprawiedliwy gniew miotającego się w agonii stwora. Wcześnie śmiałam się z takich rad, ale w tej konkretnej sytuacji nie miałabym nic przeciwko tobie, by trochę oszukać, lekceważąc takie drobiazgi, jak honor, sławę i gromkie imię wzniesione w kroniki.
Ranny żywołak poruszał się wolniej, ale za to paskudnie i niedwuznacznie ryczał pełnym głosem, odbierając mi jakąkolwiek chęć, by się poddać i prosić o wybaczenie. Do Ostępów pozostało mniej niż tysiąc kroków, do żywołaka – ze trzy skoki. W celu natychmiastowego przemieszczania się na kilkaset łokci należało zatrzymać się przynajmniej na momencik i wprowadzić w stan spokojnego skupienia. Wątpiłam, czy uda mi się wystarczająco uspokoić, mając wściekłego potwora za plecami, w związku z czym pokonywałam pozostałą odległość na własnych nogach, desperacko wyliczając w głowie dostępne zaklęcia. Niestety, większość z nich była wysoce specjalizowana i obliczona na konkretny gatunek potwora, a żywołak nie dawał się sklasyfikować.
Odległość pomiędzy nami wyraźnie się zmniejszyła. Na twarzy czułam podmuchy wstrętnego wiatru, na plecach – równie nieprzyjemny oddech. Ech, szkoda, że miecz został w pustelni. Zahartowana stal czasami okazuje się bardziej skuteczna niż magia, załatwiając potwora na miejscu. Zwizualizowałam sobie linkę naciągniętą w poprzek ścieżki, skoczyłam nad nią i z zadowoleniem usłyszałam ciężkie łupnięcie o zimie. Tupot umilkł, ale zaraz wznowił się, brzmiąc podwójnie entuzjastycznie, w chwili, gdy zabrałam się do powtórzenia skutecznej sztuczki, poślizgnęłam się w kałuży błotem upadłam na kolana i zrobiłam jedyne, na co miałam czas – odwróciłam się i rzuciłam w kierunku żywołaka kulę ognia, która rozplasnęła się na jego pysku.
O dziwo, metoda okazała się skuteczna – oślepiony potwór okręcił się w miejscu, rycząc, plując i orząc pysk pazurami. Z pulsara odkrywały się ogniki wymieszane z sierścią. Powoli odpełzłam do tyłu i próbowałam stanąć na nogach, co niezbyt się udawało z racji pechowo skręconej kostki. Najmniejszy ruch powodował gwałtowny ból, a czucia w stopie nie miałam zupełnie.
I nagle z mroku wyskoczył kozioł, który rozejrzawszy się dookoła, potrząsnął brodą, wybrał nie poznany jeszcze tyłek i bez chwili wahania ruszył w jego podbój. Bodnięty rogami żywołak zachwiał się, wykonał majestatyczny piruet nad ścieżką i wpadł łbem do grzęzawisk, ochlapując mnie stęchłą woda. Potem jeszcze długo rzucał się i machał tylnymi łapami przy akompaniamencie syczenia i bulgotania pęcherzyków gazu moczarowego, który zebrał się w warstwie bagniska, i pogrążał się coraz głębiej i głębiej, aż znikł całkowicie.
Zapanowała cisza tak nagła, że aż dzwoniła w uszach. Minęło trochę czasu, zanim przebił się przez nią szelest wiatru w puchatych grzywkach turzycy, głosy ropuch, przeciągłe krzyki ośmielonego baka i odgłos niepewnych kroków.
Pulsar Kuźmy przypominał wychudzonego świetlika, który miał wydać z siebie ostatnie tchnienie i przyzwany został raczej w charakterze wsparcia moralnego niż celu walki z mrokiem.
– G – g – gdzie? – wyraźnie nie mając na myśli zagubionego w pośpiechu buta.
W milczeniu pokazałam spokojne już oczko.
– N – nie wylezie? – wyjąkał.
Wzruszyłam ramionami. Trzęsawisko syto chlapnęło. Kozioł drobnym truchtem podbiegł do mnie i złośliwie zabeczał do ucha. Podniosłam wlokący się za nim sznurek i pokazałam chłopakowi:
– Twoja robota?
Skinął głową:
– Pomyślałem, że go puszczę. A nuż odwróci uwagę żywołaka? I jeszcze mnie zdążył ubóść, zaraza. Ja go za to nogą w tyłek… znaczy się kierunek wskazałem…
Skoro już mówimy o nogach… Z zaciśniętymi zębami rozmasowałam stopę, po czym pokręciłam nią z boku na bok. Kostka głucho strzeliła, coś ukuło od środka, puściło. Kuźma pomógł mi wstać, złapał kozła i we trójkę pokuśtykaliśmy w kierunku lasu.