No więc zamiast cieplutkiego, pachnącego pasztetu z chrupiącą skórką, czekał na mnie garnek z zimnymi gotowanymi ziemniaki, garniec kwaśnego mleka i pajda czerstwego chleba. Z ciężkim westchnieniem zaczerpnęłam łyżkę mleka, potrzymałam koło ust i z grymasem cierpiętnicy wylałam z powrotem do garnka. Wcześniej Kryna przynajmniej kupowała przynajmniej mięso dla wilka. Ale zwierzę zniknęło tuż przed wiosną pod moją nieobecność. Pewnie zdechło z głodu, pomyślałam chmurnie, rzucając łyżkę.
Przez okno widziałam narożnik Dom Narad i przestępujące z nogi na nogę gniade konie w niebiesko – złotych czaprakach.
Delegacja z Arlissu właśnie wkraczała do budynku po zakończonym ceremonii powitalnej. Jako ostatni weszli dogewscy Starsi. Przełknęłam ślinę, wyobrażając sobie długi stół nakryty białym obrusem i zastawiony wyszukanymi daniami. Oczywiście, wystarczyło bym poskarżyła się Lenowi na moją wegetariańską dietę, żeby znalazł mi bardziej gościnną gospodynię. Ale nie chciałam obrażać Krynie przykrości, i co tu dużo mówić planowałam przynajmniej odrobinę schudnąć przed balem absolwentów.
Jeden z koni zarżał i moja uwaga ponownie skupiła się na Domu Narad. W polu widzenia pojawił się Len i Kella – oboje w pełnych regaliach, on ubrany na biało, ona na czarno. Dłoń zielarki leżała na uprzejmie podstawionym łokciu władcy. Gołąbki wyraźnie ignorowały się nawzajem po zawarciu czasowego rozejmu na obupólnie korzystnych warunkach. Len puścił Kelly przodem, wszedł za nią i zamknął drzwi. Koń ponownie zarżał, odganiając pyskiem natrętnego owada. Sporych rozmiarów ogier pod siodło. Lecz zupełnie inny od hodowanych w Dogewie. Tutejsze konie były nieco masywniejsze, z gęstszymi, ale krótszymi szczotkami grzyw i długimi falującymi ogonami. Wampiry nazywają je „k’iardy” i twierdziły, że lepszych wierzchowców na tym świecie nie ma. No to w Arlissie chyba były…
Odwróciłam się od okna. Wygląd kwaśnego mleka i konspektów napełnił moją duszę niewysłowioną rozpaczą.
Rozdział drugi
Koniec końców przed odjazdem nie miałam okazji by zobaczyć się z Lenem. Z jakiegoś powodu uznałam to za zły znak. I to nie przez egzamin. W okolicach dziesiątego roku nauki człowiek zaczyna rozumieć, że wiedza absolutna nie istnieje, za względną nie postawią mniej niż trzy, a wszystkie braki można łatać na bieżąco, używając kombinatoryki stosowanej. Poza tym miałam wrażenie, że wszystkie oceny są porozdzielane zawczasu, podpisane dyplomy od dawna leżą na biurku mistrza, a egzaminy końcowe są Szkole potrzebne wyłącznie dla papierologii – bo chyba nie ma wątpliwości, że w ciągu tych dziesięciu lat nasi wykładowcy dawno doszli, kto i do czego jest zdolny? Oczywiście nikt nie miał ochoty wyjść na kompletnego kretyna, ale nie było też powodów do nadmiernych zmartwień.
Bez szczególnego pośpiechu, ale i bez ociągania zapakowałam do sakw moje podręczniki, konspekty, zwoje kartki i skrawki papieru z notatkami, przebrałam się w strój podróżny, nie dziękując, pożegnałam Krynę i Kellę, który przyszły życzyć mi połamania nóg, i wyjechałam z Dogewy.
Len nawet nie wyszedł na ganek Domu Narad.
Im dalej odjeżdżałam, tym bardziej miałam ochotę zawrócić konia i pędem ruszyć z powrotem. Gdzieś wewnątrz mnie narastało przeczucie, że zostawiam przyjaciela w tarapatach. Ale potrafiłam całkiem dobrze wyobrazić sobie twarz Lena, gdybym cofnęła się po przejechaniu połowy drogi, by przekonać się, że u niego wszystko w porządku. Przecież dogewskie wampiry prędzej wszystkie jak jeden mąż padną trupem, niż pozwolą, żeby na ich drogocennego władcę spadło piórko!
Gdy tylko Dogewa zniknęła z pola widzenia, moje obawy zelżały, jednak nie zniknęły do końca. Ale i tak miałam nad czym myśleć – nadchodzący egzamin wypchnął z głowy wszystko inne. Tradycyjnie jako pierwsze zaliczały Pytie. W przypadku, gdy musiały męczyć się oczekiwaniem do ostatniego dnia, cały czas korciło je, żeby niby w ramach „powtórzenia materiału” przepowiedzieć idącym na stracenie kolegom jakieś świństwo. Następnego dnia egzaminatorzy męczyli magów praktyków, na ostatku tych najbardziej cierpliwych – zielarzy.
Liczyłam, że wrócę do Starminu wieczorem tuż przed egzaminami, ale niespodziewanie burza popsuła mi wszystkie plany, i musiałam przeczekać w karczmie przy drodze. Tak, więc do Szkoły w sam środek zamętu – umęczeni bezsennymi nocami tegoroczni absolwenci, bez celu snuli się po korytarzach w tę i z powrotem, z nosami w konspektach, mrucząc po cichu fragmenty zaklęć. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Na pierwszym piętrze wprost z sufitu padał śnieg, na drugim laboranci z wydziału wiedzy nienaturalnej biegali z siatkami za pięciopalczastym szczurołakiem, nad głową co rusz przelatywał mi jakiś piorun raz zderzyłam cofnąć nogę znad wykreślonego na podłodze pentagramu, który natychmiast wybuchł wysokim na cztery łokcie słupem ognia, pozostawiając po sobie czarny, dymiący kontur. Dwójka zasapanych doktorantów niosła do sali egzaminacyjnej długi stół pokryty aksamitnym obrusem. Stół sprytnie wyginał się na zakrętach, a obrus ze wstrętem podciągał rogi, unikając krążących w powietrzu pulsarów.
W skrzydle sypialnym było nieco ciszej. Zapomniany przez wszystkich zombi, który metodycznie i smutno oskubywał liście z niegdyś całkiem rozłożystego figowca, na mój widok spiesznie schował się za donicę.
– Witaj mi śliczna panno! – Welka oderwała się od podniszczonego foliału „Ziela miłosne i antymiłosne” – Aleś piękna!
– No co, przesadziłam trochę – przyznałam – Nie masz przypadkiem jakiegoś balsamu nawilżającego? Ramiona mnie palą żywym ogniem.
Oprócz korzystnego działania słońca, na skutek, którego na mojej skórze wykwitły piekące karmazynowe plamy, pobyt nad jeziorem zafundował mi co najmniej setkę swędzących bąbli po ugryzieniach komarów. Po chwili grzebania w naściennej szafie Welka wybrała wielką pękatą butelkę zamkniętą winnym korkiem, otworzyła ją po czym skrzywiła się. Sądząc z wyrazu jej twarzy, zielarka w mękach próbowała przypomnieć sobie co zostało wlane do środka i czy przypadkiem nie straci przyjaciółki. Po chwili namysłu zdecydowała się zaryzykować, oddał mi butelkę i wróciła do notatek.
– Jak tam wiedza? – spytałam, próbując obejrzeć zawartość butelki pod światło. Nie widziałam dokładnie, ale chyba pływało tam coś na kształt zdechłego szczura, w niewiadomy sposób wepchnięty przez wąziutką szyjkę.
– Mam sieczkę w głowie – uczciwie przyznała się Zielarka, przekładając stronę., Z konspektu na łóżko wyślizgnęła się suszona gałązka uczepu. – Mam wrażenie, jakbym po raz pierwszy w życiu widziała własne konspekt. A ty?
– Nawet nie pytaj – wytrząsnęłam odrobinę balsamu na dłoń. Okazał się gęsty i przezroczysty, lekko szarawy, wewnątrz zatopione były jakieś malutkie płatki. O dziwo swędzenie natychmiast ustało, a po ramionach rozlało się przyjemne zimno.
– Szczęściara. Ty masz egzamin za pół godziny, a ja dopiero jutro – pozazdrościła mi Welka.
Osobiście uważałam takie szczęście za nieco wątpliwe. Ledwie zdążyłam wetrzeć w ramiona ostatnią porcję balsamu, w pokoju, lekceważąc jakiekolwiek konwenanse, zmaterializował się Ważek, Temar i Enka. Ten ostatni trzymał pod pachą obżartego Mruczka. Cieplutka posadka szkolnego talizmanu i naturalna zachłanność obligowały do zżerania wszystkich poczęstunków przynoszonych przez adeptów przed egzaminami, także w tej chwili czarny kocur zwisał bezwładnie na trzymającej go ręce i tylko od czasu do czasu ruszał ogonem, żeby nikt przypadkiem nie wywalił go na śmietnik. A cała reszta wyglądała na tak strasznie przejętych, jakby zabili kogoś i zamierzali powierzyć mi ciało na przechowanie.
No w końcu!
– Zjawiła się!