– Sssmutno ci malutka? – usłyszałam za plecami pełne współczucia sykniecie.
Nade mną zwisała czarna góra z połyskującymi wężowymi oczyma. Smok poruszył koniuszkiem ogona, podcinając mi kolana. Ze śmiechem opadłam na śliskie łuski i złapałam się przechylonego na bok grzebienia.
– Smutno?! Ja tu wrę ze słusznego gniewu! Patrz, żeby ci się ogon nie stopił!
Odporny na temperaturę smok tylko prychnął, zanurzając swój łeb w pobliżu mojej głowy. Wyciągnęłam rękę i podrapałam miękki skomplikowany wzorek ze srebrnych łusek na jego brodzie. Lewark z zadowoleniem zmrużył oczy.
– Daj sspokój malutka, wszystko będzie dobrze… Co to ssą dwa lata? Drobiazzzg, szczególnie dla wampirów i magów. Wrócisssz do ssswojej Dogewy, on na ciebie poczeka…
– Gdyby to wszystko było takie proste! – Westchnęłam bez najmniejszego skrępowania używając smoczego ogona w charakterze kozetki. – Wtedy w Dogewie coś we mnie pękło, Lewark. W zimie siedzi sobie człowiek w pokoju i myśli, że tutaj to przy kominku miło i ze przytulnie się powylegiwać pod kołdrą, pogadać z przyjaciółkami, pospacerować po targu, kupić coś smacznego…Ale latem to się chce uciec z domu, gdzie nogi poniosą: przejść parędziesiąt wiorst pustynną drogą, posiedzieć przy brzegu jeziora, posłuchać szumu fal, zdrzemnąć się leśnej polanie… I zupełnie obojętne mi są moja reputacja, ani na przyszłość i wątpliwe tyły w postaci pałaców. Ja chcę iść po prostu do przodu. I wszystko mi jedno dokąd. Byle do przodu. Wrócić do Dogewy? Ależ jak najbardziej! Tylko, że ja chcę tam WRACAĆ. Wracać i ponowne odchodzić. A z resztą, tak naprawdę nie wiem do końca czego chcę. I pewnie to właśnie mnie tak bardzo martwi…
– A wiesz – spokojnie syknął smok, nie otwierając oczu – że sssama to świetnie wyjaśniłaś, tylko póki co nie potrafisz się z tym pogodzić…
– Z czym? – zapytałam ostrożnie.
Smok uśmiechnął się i w mroku zalśniły dwie rozjarzone czerwienią szczeliny.
– Masz piękne oczu. Zbyt piękne… Nie martw sssię, malutka, wszystko będzie dobrze. Będzie z ciebie doskonały mag praktyk…
– Już to widzę… – mruknęłam ze złością – przez te dwa lata stracę resztę odruchów, strzygi nie dam rady odróżnić od zombi, komu ja będę potem potrzebna?! Chyba ostatnia wiedźma by pogardziła taką „łatwą” robotę… Wiedźma… Wiedźma!!! Lewark, damy radę!
Rozdział czwarty
Było to bardzo ważne przyjęcie. Mój dalszy los od niego zależał. Nic więc dziwnego, że przygotowania zaczęłam już wieczorem – zmoczyłam włosy piwem, ale ani ich nie rozczesałam, ani nie zaplatałam. Nad ranem stały na głowie w potwornym kołtunie w dodatku przekrzywionym na lewą stronę. Takiego produktu kunsztu fryzjerskiego nie uzyskałabym przy użyciu szczotki i za sto lat.
Makijaż (żółto – szary puder, czarna pomada i fioletowe cienie) zajął około godziny, ale w końcu udało mi się uzyskać niezdrowy, trupi odcień skóry.
Poszukiwanie pasującego do okazji stroju również trwały dłuższą chwilę. Szczęśliwie Welka jeszcze się nie zebrała, żeby wyrzucić swoją starą szarą bluzkę, podartą i wypaćkaną sadzą (ostatnio owinęłyśmy nią szczotkę i czyściłyśmy komin). Za spódnicę posłużyłam ścierka do podłogi podpasana sznureczkiem. Na szyję założyłam naszyjnik z suszonych chrabąszczy wybłaganych od chłopaków z wydziału zielarstwa. Z braku bransoletki nadziałam na nitkę mysie czaszki, a na ramiona kokieteryjnie zarzuciłam wypchaną żmiję.
Następnie spojrzałam w lustro. Czarodziejki zwykle oburzają się straszliwie, jeżeli ktoś nazywa je wiedźmami. Ale przy obecnym wyglądzie uznałabym to za komplement. Wyszła ze mnie do tego stopnia paskudna wiedźma, że drzemiący w fotelu Mruczek najeżył się i zwiał pod łóżko. Musiałam prawie, że na kolanach błagać go o zostanie moim asystentem. Bo w końcu co to za wiedźma bez kota?! Kot zgadzał się, że wiedźma ze mnie żadna i moje towarzystwo może zrujnować mu reputację porządnego łapacza szczurów. Po krótkiej chwili namysłu złapałam go za poruszający się z irytacją ogon, pociągnęłam i zwierzak głęboko przeorał po mnie wszystkimi czterema łapami.
Ssąc rękę i szeptem przeklinając uparte bydle, wyciągnęłam z szafy chłodzącej wczorajszy kotlet schabowy i pomachałam nim przed nosem kota. Mruczek powąchał, oblizał się łakomie, ale nie ruszył z miejsca. W zamyśleniu zaczęłam żuć wzgardzony produkt, po czym przypomniałam sobie o istnieniu telekinezy i po paru chwilach trzymałam już kota w rękach. Stwierdzenie, że poddał się bez walki, oznaczałoby kompletny brak szacunku wobec takiego wielkiego wojownika, jakim jest nasz Mruczek.
Moje triumfalne wyjście ze szkoły nie postało niezauważone – przy bramie stał Almit i prowadził bezprzedmiotową dyskusję z bogato ubraną damą trzymająca za rączkę pulchne dziecko. Wyglądało, że od dłuższego czasu bezskutecznie próbował wyjaśnić troskliwej matce, że jej pociecha bez wątpienia posiada wszystkie niewyobrażalne talenta oprócz magicznego, w związku z czym nie może zostać przyjęta do Szkoły nawet odpłatnie.
Na widok wiedźmy dyskusja zamarła jak ucięta nożem.
– Kto to jest? – zapytała zszokowana dama, na wszelki wypadek przytulając do siebie genialne dziecię.
– Nasza najlepsza absolwentka – palnął nie mniej oszołomiony Almit.
Uśmiechnęłam się sztucznie, odsłaniając poczernione węglem zęby.
Dama złapała pociechę na ręce i bez pożegnania się precz od wątpliwych uroków wykształcenia magicznego.
Do pałacu udałam się na piechotę i na bosaka, niezbyt starannie omijając kałuże. Złapany pod pachą kot wył na jedną nutę całkiem pozbawionym nadziei głosem. Nieliczni poranni przechodnie czmychali do zaułków, nie ryzykując spotkania wiedźmy na wąskiej ulicy.
Strażnicy również nie ucieszyli się na mój widok. Skrzyżowali drżące glewie i z maksymalnym szacunkiem spytali o cel wizyty. Podałam im wypisane przez mistrza skierowanie i wczuwając się w rolę, złowieszczo wymruczałam coś pod nosem, pocierając dłonie. Glewie nie tyle nawet rozstąpiły się, co rzuciły na boki. Pod opuszczonymi przyłbicami dźwięcznie szczękały zęby.
Akurat zdążyłam na śniadanie – w drodze do sali biesiadnej trafiły mi się tylko dwie służące, z których jedna malowniczo zemdlała, a druga śpiesznie schowała się za gobelinem. Utkane na nim morze wzburzyło się realistycznie, a stateczek podfrunął na grzebień fali. Przy drzwiach sali również stali strażnicy, ale nawet się nie zatrzymałam, spojrzeniem otworzyłam drzwi na oścież i przedefilowałam obok osłupiałych gwardzistów.
Jego Wysokość zasiadł u szczytu stołu na czymś pomiędzy krzesłem z tronem – wysokie, bogato zdobione oparcie z wzrokiem z szafirów dookoła i dość proste siedzisko, bez podłokietników. Malutkie oczka Nauma zmrużone były z zadowolenia, wysoka korona wespół z zaczesanymi z boków włosami, skutecznie maskowała łysinę. Karmazynowy płaszcz zdobiony w złote lilie sięgał podłogi. Ciężki, pewnie z aksamitu. Z tyłu, po obu stronach królewskiego tronu, stały faworyty – blondynka i ciemna brunetka, które czule uśmiechały się do naumowej potylicy. Z początku pomyślałam, że ktoś biedaczki bestialsko obrabował, ale po chwili zrozumiałam, że ten prawie całkowity brak materiału na ponętnych kształtach jest zjawiskiem normalnym. Materii nie tyle brakowało, co ze wszelkich oznak wynikało, że zsunęła się, zasłaniając zupełnie nieciekawe części ciała, podczas gdy to, co zwyczajowo się przykrywa, było wystawione na widok publiczny, za wyjęciem może paru strzępków i trzech sznurków. Po lewej stronie króla, z zaciśniętymi wargami, a do tego zupełnie prosto, jakby ją kto nabił na pal siedziała królowa Weronika – prawowita małżonka Nauma, panna o urodzie lalki. Na czubku jej jasnej kędzierzawej peruki pysznił się szafirowy diadem. Blade błękitne oczy obojętnie ślizgały się po chytrych twarzach dworaków, którzy ustawili się wzdłuż ścian w oczekiwaniu na sygnał rozpoczęcia biesiady. W podołku Jej Wysokości drzemał srebrzystoszary mopsik z pomarańczową mordką i wyłupiastymi oczkami. A raczej drzemał, póki się nie pojawiłam, bo natychmiast utracił wszelka ochotę na sen. Wyrwał się z rąk, jak żaba plasnął o podłogę i schował się pod siedziskiem Nauma, zasłoniętym zwisającym płaszczem.