– A co w tym takiego? Goły mężczyzna – on goły mężczyzna i jest, wampir, troll, elf, gnom, człowiek lub… Słuchaj, Orsana, robisz się czerwona kropka-w-kropka jak szlachetna dziewica, wychowana w klasztorze żeńskim! Można pomyśleć, że w waszej wsi nie było ani jednej męskiej łaźni ze szczeliną między okiennicami.
– Za kogo ty mnie bierzesz? – niezbyt przekonująco oburzyła się Orsana.
– Na pewno nie za wiejską córeczkę. Wiejska dzieciarnia w wieku pięciu lat doskonale wie, skąd biorą się kurczęta, szczenięta i inny drób, pomagają matkom prać i gotować, nie zwracają uwagę na pijawki, nie słyszą o elfickich serach i pod każdymi pretekstami wykręcają się od szkoły. Dalej kontynuować? Wymyśl legendę. Na przykład, o królewskiej córeczce z pierwszego małżeństwa, którą postanowiła usunąć od świata macocha. Oczywiście, ty nie zniosłaś takiej samowoli i, oddaliwszy się w głuchą górską świątynię, pod czujnym kierownictwem bojowych pustelnic pilnie uczyłaś się sztuki bliskiego i dalekiego boju, poszcząc w piątki i medytując w soboty. Przez trzy długie lata doskonaliłaś swoje ciało i rozum, nosząc w sobie plan zemsty. I nareszcie godzina wybiła. Pewnej ciemnej wiosennej nocy wróciłaś do zamku i wymyślnie wykończyłaś perfidną macochę – po długiej rozmowie, w której ty pilnie wyliczyłaś nikczemnej ciotce wszystkie jej zbrodnie przeszłości, teraźniejszości i będące. Pojmując, że ta miła psota nie ujdzie bezkarnie, uciekłaś z zamku, zabrawszy ze sobą uszy tej niedobrej kobiety…
– Po co mi jej uszy?! – wydusiła oszołomiona dziewczyna.
– A ja wiem? W charakterze łupu. Na pamiątkę. By w wolnym czasie wyłupać złote kolczyki.
– Wolha, co to za majaki?
– Ale lepsza, niż historyjka o biednej wiejskiej dziewczynie, która opuściła ojcowski dom w poszukiwaniu lepszego życia. Mi to obojętne, kto ty i skąd, lecz bądź ostrożniejsza w rozmowach z innymi ludźmi… i wampirami. Ciebie mogą złapać za słówka.
Właśnie takiej reakcji oczekiwałam, kiedy po raz pierwszy opowiadałam Orsanie o wampirach. Cały jej wygląd – opuszczona głowa, biegające oczy, nerwowo skubiące warkocz palce – wydawał namiętne pragnienie być jak najdalej ode mnie, przy czym możliwie jak najszybciej.
Nie chciałam poruszać tego tematu. Koniec końców, przyjaciele – oni i tak i przyjaciele. Ja zaledwie wprowadziłam Orsanę na słaby teren legend, żeby na przyszłość udało się uniknąć podobnych błędów.
Nareszcie przyjaciółka głęboko westchnęła, odrzuciła za plecy potargany warkocz, podniosła oczy i rozprostowała ramiona.
– Zgadłaś – wypaliła, starając się możliwie jak najszybciej zrzucić z duszy męczący ciężar. – rzeczywiście uciekłam z domu. Lecz tu o macoszych uszach nie ma mowy. Moja matka i ojciec są żywi i czule kochają się, ale są stanowczo przeciwni mojej służbie w Legionie. Ojciec, rodowy wojak, uczył mnie musztry od wczesnego dzieciństwa – jak teraz pojmuję, po prosto dla rozrywki. Braci u mnie nie było, a małe dziewczynki niczym nie odróżniają się od małych chłopców, oni z takim samym zachwytem bawią się z rodzicami w dorosłe gry. W naszych krajach przyjęto mieć wiele dzieci. Matka, która ledwie przeżyła pierwsze porody, czuła się winna i nie przeszkadzała naszym treningom. Kiedy tata nareszcie zrozumiał, że dziewczynom bardziej przystoi szyć, gotować, tworzyć ognisko domowe i rodzić dziecięta, było już późno. Mnie już nie interesowały wdzięki rodzinnego życia. Chciałam wędrować, bić się, dokonywać wielkich czynów i ratować przepięknych książąt od krwiożerczych smoków, a tu – nada wam, kto by mógł pomyśleć! – przypadkowo dowiedziałam się, że szybko po moją duszę zaczną zjeżdżać się narzeczeni, żebym ja możliwie najszybciej podarowała ojcu długo oczekiwanego potomka męskiej płci, który będzie rozsławiać nasz ród na polu przekleństw. Poczułam się jak… rasowa kobyła, która skazana jest na całe życie stać w boksie tylko dlatego, że jej źrebięta są cenione na wagę złota.
– I uciekłaś – zakończyłam.
– A co byś zrobiła na moim miejscu?
– Na twoim miejscu ja bym nie robiła z tego tajemnicy dla przyjaciół z takiej błahej historii. No, uciekła i uciekła, tak bywa. Po statystyce, spod korony będzie zbiegać każda co dziesiąta narzeczona… A pewnego razu uciekli nawet rodzice i goście – kiedy po raz pierwszy zobaczyli narzeczonego. Zaręczyny przez portrety – to, powiem tobie, ryzykowna sprawa. Czym bogatszy klient, tym więcej pochlebia mu malarz. A ten narzeczony i na portrecie niepoważnie wyglądał…
– Wolha – pomilczawszy, uroczysto ogłosiłaś Orsana – ty najlepszy przyjaciel, którego tylko można pragnąć. Twoje idiotyczne historyjki są sto razy lepsze, niż czyjeś fałszywe współczucie.
Ja roztargnienie kiwnęłam, przeczesując oczami lasu, który pochłonął Rolara. Wiatr przygnębiony zawodził wśród chronicznie żółtych drzew. Do niego doszły odgłosy czegoś innego, na razie jeszcze dalekie, ale przenikliwie wyjąc. Sądząc po nich, tutejsze lasy obfitowały w wilki.
– Wolha… – Orsana nieśmiało dotknęła mojego łokcia, przyciągając uwagę. – A wcześniej widziałaś? No… gołego?
– Luzem – niedbale opędziłam się. – Na szóstym kursie my ich otwieraliśmy po pięć sztuk w tydzień!
– Ot mówią – u mężczyzn myśli tylko o jednym, a wystarczy na minutkę wyjść – i co słyszę?! – Rolar powstał obok z nami tak nagle, że Orsana odskoczyła na bok, a ja nie utrzymałam się od zduszonego okrzyku. – Gdzie moja odzież? Czy dalej chcecie lubować się moim silnym, giętkim, pięknie rzeźbionym ciałem?
Wampir, uśmiechając się, wypiął pierś i naprężył zgięte ręce, demonstrując niezbyt dużą, lecz zupełnie plastyczną muskulaturę. Orsana udawała, że najbardziej przejmuję ją złamany paznokieć.
– Jeszcze raz tak się podkradniesz – i z twojego pięknego ciała zostaną dwa zakurzone ślady i obłok popiołu w powietrzu – zawarczałam, naręczem włożywszy mu w ręce odzież. – znalazłeś jakiekolwiek ślady? Orsana nie myliła się?
– Jakiekolwiek – znalazłem. – Wampir poskakał na jednej nodze, próbując trafić w nogawkę. – Tam nie opędzisz się od wilczych śladów. Obok przebiegało duże stado. Możliwe, wypędzało zwierzynę… albo ktoś je gonił. Na czterech łapkach. Proponuję iść dalej po drodze, kiedyś las i tak się skończy, a w czystym polu od razu przegramy. Lub możemy przenocować w chatce, zabarykadowawszy drzwi i okna, lecz osobiście ja – jestem przeciw.
– Ja też – stwierdziła Orsana.
Ja nie zaczęłam potwierdzać oczywistego.
Ściemniło się ostatecznie. Mdła gwiezdna poświata uwięzła między wierzchołkami drzew, nie dosięgając ziemi. Całą wiorstę przekroczyliśmy w pełnym milczeniu, ramię przy ramieniu, nie czując zmęczenia, potęgowane przez ssanie w żołądku.
Las śledził nas tysiącem oczu – wpierw urojonych, a potem zupełnie realnych. Pierwsza nie wytrzymała Orsana:
– Nie podoba mi się ich kompania! – I demonstracyjnie obnażyła miecz.
– No po co tak kategorycznie? – miękko zarzucił jej Rolar. – Wilki – znachorzy linka.
– Ja nigdy nie ufałam lekarzom samoukom – przewarczała dziewczyna, w napięciu wpatrując się w ciemność. – Za twoje pieniądze i tak zagoili by ciebie na śmierć. Patrzcie no, urządzili konsylium…
Ktoś w zieleni bezszelestnie krążył wokół nas. Mimowolnie przyśpieszyliśmy kroku. Wilki się nie opóźniały. Szare cienie migały pośród pni, jeden chodził po drodze po naszych śladach, nawet nie próbując ukryć swojej obecności.
– Nie niepokójcie się, latem wilki będą napadać tylko na samotnych i bezbronnych podróżników – niepewnie powiedział Rolar.
– Ty jeszcze powiedz, że złożyli ślubu wegetarianizmu. – Najemniczka była nastawiona dość pesymistycznie.