Выбрать главу

Wampir nie znalazł odpowiedzi.

Honorowa eskorta mnożył się. Dwie smugi migotały wzdłuż poboczy, w lesie potrzaskiwały gałęzie pod ciężkimi łapami.

– Tobie nie wydaje się, że dla takiej ilości wilków my jesteśmy samotni i bezbronni? – drżącym głosem przypuściłam. – Pomów z nimi, co? Napomknij tak między innymi, że my starzy, niesmaczni i chorzy na dżumę…

– Ja? – zdziwił się Rolar. – Kto ci powiedział, że umiem rozmawiać z wilkami?

– Ty przecież potrafisz się w nie przekształcać!

– No i co? To dwie różne rzeczy. Chodźcie bliżej do pobocza.

– Po co?

– Róbcie, co wam mówię! – ryknął wampir.

– Tam też są wilki! – spróbowała sprzeciwić się Orsana.

– Są wszędzie, więc jaka różnica?

Po cichu przesunęliśmy się do skraju drogi. Wilki, podtrzymując dystans, cofnęły się w głąb gęstwiny. Ich niezrozumiałe zachowanie działało na nerwy bardziej, niż sama ich obecność. Jeżeli oni chcą na nas napaść, to dlaczego tego nie robią?

– I co, ugrzęźli za nami? – powtórzyłam głośno.

– Przestraszyła się kompania – ironicznie przypuścił wampir… -Las przecież dookoła, noc, nieczyste siły wszędzie łażą. Z wiedźmą będzie spokojniej.

– Acha, jako konwój z więźniami – potaknęła Orsana.

Pozostawało tylko zrozumieć, dokąd nas prowadzą.

– Kiedy, a nie dokąd- poprawił Rolar – ich jest coraz więcej, z całego lasu się zbiegają. Nie rozumiem, jak oni będą chcieli nas rozdzielić, dla wszystkim niestarzy nawet po kęsie… – Wampir ze zdziwieniem przekrzywił się na najemniczkę. – Ty co?

– Wyobraziłam sobie, jak będą losować i komuś przypadną w udziale twoi buty…

– A dlaczego od razu moje? – obraził się wampir. – od twoich, ręczę ci, nic nie jest apetyczniejsze. Chcesz, zdejmiemy buty z cholewami i porównamy?

– Dobra, ponumerujecie – mrocznie poradziłam – dlatego że, losowanie zaraz się zacznie.

W poprzek drogi, jak od linijki, siedzieli wilki.

Zatrzymaliśmy się. Zwierzęta, które towarzyszyły nam już drugą milę, również. Zebrały się w kupie, pchając się, warcząc i niedwuznacznie się oblizując.

Przepłynęli – wypuściła powietrze Orsana.

Za plecy przeciągle zawył przewodnik stada.

Szara lawina, zatrwożona przez dźwięk, lunęła na nas z wszystkich stron.

– Na drzewa!!! – nienaturalnym głosem wrzasnął Rolar, dając przykład, wskazując gałęzie, które zwisały nad naszymi głowami.

Rzuciliśmy się w rozsypce. Ja z rozbiegu chwyciłam się za dolny sęk pierwszego drzewa na które trafiłam, wbiegając nogami po pniu, na jakiś moment zawisnąwszy głową w dół, i wykrzesawszy z siebie ostatnie siły, cudem podciągnęłam się i osiodłałam gałąź. Wilk skoczył w ślad za mną, lecz sztylet Orsany okazał się szybszy. Szara kreatura znieruchomiała w powietrzu i z charczeniem spadła na ziemię, ja zaś wdrapałam się na drzewo, jak wiewiórka, zbyt przestraszona, by obracać się i sprawdzać, czy nie wisi mi wilk na kostce.

Zatrzymałam się, poczuwszy, jak wygina się i poskrzypuje pod moją wagą drzewo do wierzchołka pień, który okazał się brzozowy. W dole złowrogo snuły się szare cienie, a ilość świecących oczek naprowadzała na myśl pszczeli rój. Zagrażające ryczenie nie ucichło ani na minutę, z rzadka przelatując się z piskiem i szczękaniem zębów – wilki ciągle próbowały wspiąć się po pniu, ale na szczęście, nie osiągali sukcesów. Nabrałam tchu, pomagając sobie, chwyciłam za gałąź i obejrzałam się po bokach, wyglądając przyjaciół. Orsana pomachała mi ręką. Do okupowanego przez nią świerku było przynajmniej trzy sążnie. Wampir siedział tam także, trochę niżej – miał piękny widok na pupę Orsany, mocno obciągniętej spodniami.

– To jakieś dziwne wilki! Kysz! Kysz stąd, zachłanne kreatury! – donośnie oburzał się Rolar, po kolei spoglądając w dół i wzwyż. – Wolha, no zrób coś! Zamień ich, powiedzmy, w zajączki… nie, lepiej w myszki!

– Nie, w zajączki! – zaprotestowała Orsana. – Ja się myszek boję!

– W coś innego niż wilki?!

Nie zwracając uwagi na zwykłą pyskówkę, patroszyłam torbę w poszukiwaniu niezbędnych ingrediencji. Pachy… zajączki… co wyjdzie! Nasion jemioły leżały u góry, a zza mieszka z potłuczoną skorupą wypadło wyjąć i rozłożyć na kolanach niemal połowę wiedźmińskiego arsenału. Tarty korzeń żuczkojada cienką białą strużką wysypywał się z uszkodzonej paczki. Siedzący pod drzewem wilk zakrztusił się i wetknął nos w trawę, parskając i drapiąc łapami mordę. Zainteresowawszy się, ja już rozpuściłam proszek na wietrze. Nocne powietrze zapełniło się kakofonią kaszlu, zgrzytu zębów i wyjącej bezsilnej złości.

– Wolha, my prosiliśmy zmienić ich, a nie zaziębić! – Orsana na wszelki wypadek zasłoniła twarz kawałkiem kurtki.

– Nie niepokój się, to nie jest zaraźliwie – opędziłam się, z ciekawością obserwując wilki. – Słuchaj ciekawie, działanie żuczkojada nie rozpowszechnia się na ssakach, przynajmniej, w nauce są nie znane przypadki tak ewidentnie wyrażonej alergii u przedstawicieli rodu…

– Wolha, żeby ciebie, ty tam dysertację piszesz?! – Na ten raz Rolar i Orsana wykazali dziwną jednomyślność.

– Zgoda, zgoda, już czaruję – obiecałam, mieszając jemiołę i skorupę. Palcem wskazującym, po drodze wędrówki słońca, wyszeptałam przygotowujące zaklinanie.

Moi towarzysze też znaleźli sobie zajęcie – zaczęli strzelać w wilki szyszkami, współzawodnicząc między sobą. Zwierzęta, i bez tego niezbyt przyjacielskie, wpadły we wściekłość. Non stop ryczeli, skakali na drzewa z rozbiegu i rozjuszeni gryźli pnie, wypluwając korę. Spowodować nam jakiś strat, prócz moralnej, nie udało się, lecz nie kosztowało zapomnieć, że gdzieś w pobliżu łazi chłop z siekierą, który przyszedłby tu z miłą chęcią. O “drwalu” opowiedziałam przyjaciołom po drodze, i Rolar długo wypominał mi, że ja nie zrobiłam tego wcześniej – siekiera mogła by stać się trofeum.

Do okiełznania wilków wybrałam zaklęcie Iswara Kozopasa, jego uproszczony wariant. Skomplikowany kosztował Iswara życie i wśród jego zwolenników nie znalazło się ani jeden chętny spróbować, tak jak właśnie Iswar go skomplikował, ponieważ zapiski tak przemyślanego doświadczenia nie zostały. Zaklęcie powodowało przywidzenia i panikę u zwierząt, które wciągały powietrze z kilkoma drobinami mieszanki, a poprzedzającym zaklęciem dodałam mu wybiórczość – działa tylko na wilki.

– Cyp, cyp, cyp – przejęta mówiłam, szczyptą rozsypując proszek.

Lecz wilki, nawąchawszy się przedtem, nawet nie zwróciły na niego uwagi. Prawdopodobnie, proszek zwilgotniał lub żuczkojad posłużył jako odtrutka. Przyznawać się, że poplątałam zaklinanie, bardzo nie chciałam. Tak niby i nie plątałam…

– Cóż wypada działać według starej modły, jeżeli wcześniej las się nie spali – zawarczałam, koncentrując między dłońmi bojowy pulsar. I czemu malarze kochają nas malować z tym świństwem z rękach? I jeszcze rysują niepoprawnie, jakbyśmy nimi się bawili wcale na nie nie patrząc. Spróbuj nie popatrzeć, kiedy u ciebie w rękach czterdzieści wjm, a błyskawica kulista ma tylko dziesięć czy dwadzieścia!

Lecz puścić w ruch jego już nie trzeba było. Wilki odpadły od pni, jak morska fala z nieprzystępnego pasma skał. Jak na komendę, skręcili głowy na zachód, prychnęły i ze zgodnym wyciem rzuciły się w pogoń za nowym łupem.

Po upływie liczonych sekund polana opróżniła się.

– Jak myślicie, te kreatury znają technikę stepowców – poddać się i odegrać pośpieszną ucieczka, wyciągając wroga zza ścian fortecy? – Rolar pokręcił w rękach ostatnią szyszkę i rzucił ją w kapitulującego przeciwnika.