– Teraz obiecajcie, że potem nie będziecie mi jako zjawy, rzucać mi wypominań za kompanię.
– Jeszcze czego – zachichotali. – My i bez tego znajdziemy jakiś powód. Na przykład, za te przepiękne grzyby, które ty tak oburzająco zlekceważyłaś, obraziwszy nasze najlepsze intencje.
– Ale wy też ich nie jedliście! – oburzyłam się.
– Ze zmartwienia przez gardło nie przeszły – weselili. Orsana dodała: – Lecz konika – wybrałaś innego. Ona rozsądnie nie miesza się do walki, a zwiewać na niej można nawet przez rzeki i góry!
Potargałam kobyłę po grzywie:
– Mam takie uczucie, jakby to ona mnie wybrała.
Rolar kiwnął:
– Tak jest widocznie. Kiedy wampir chce zaopatrzyć się w kjaarda, idzie do tabunu i jeżeli spodoba się jakiemukolwiek źrebięciu, to sam podbiegnie do niego.
– A jeżeli nie?
– No to przychodzisz w następnym roku. Można spróbować poszukać w innych dolinach, chociaż to nie jest zbyt mile widziane. Kjaardów i dla własnych mieszkańców nie zawsze wystarcza.
– A posiadacz kobyły nic nie ma przeciwko wampirom, którzy regularnie zwabiają jego źrebięta na własność?
– U Kjaardów nie ma posiadaczy. Tylko przyjaciele, którym oni pozwalają na sobie jeździć. Prościej osiodłać dzikiego dzika, niż cudzego kjaarda, tak że o “kradzieży” nawet mowy nie ma.
– To dlaczego sam na zwyczajnym koniu jeździsz? – ze zdziwieniem zainteresowała się Orsana. -Ani jednemu kjaardowi się nie spodobałeś?
Rolar wyraziście mlasnął się po prawym kle:
– Jedna sprawa – ludzka wiedźma na takiej kobyle, a zupełnie inna – wampir na kjaardzie. Was w najgorszym wypadku obryzgają święconą wodą, a nas wyśledzą w ciemnym zaułku fanatyczni wiedźmini, którzy poświęcili życie polowaniu na wampiry. Przybiją i zgodnie obrabują – niepotrzebnie, co, starali się? Oni doskonale to wiedzą: kjaarda posłuszne tylko nam.
– A ja?
– No, Smółka jest półkrwi, a ty… ty.
– A ja? – stałam się czujna.
– E-e-e… Strażniczka – jakoś zaciął się wampir.
– A kobyle to obojętny jest mój statut? Dzisiaj Strażniczka, jutro nie. Jeżeli ja, z powodzeniem zamknę Krąg, zwrócę Lenowi rear, to wypadnie mi pożegnać się i z koniem?
– Nie, oczywiście. – Rolar wymuszenie się uśmiechnął, jakby na ważnym zebraniu zamiast wina w pucharze podali mu ocet, a on salwą wypił “za zdrowie Władcy” i nie ma prawa nawet zmarszczyć się. – Prawdopodobnie, ona zobaczyła w tobie niejakie… e-e-e-e… skryte zdolności.
– Magiczne zdolności?
– Nie wykluczone – chętnie, lecz nieszczerze powiedział wampir, bylebym się odczepiła.
Burza zastała nas bliżej wieczora, ale na szczęście, nie w szczerym polu, a obok niedużego zakwaterowania, które wymurowane było przy ścianach zamku – niewysokiego i bez szczególnego bogactwa, lecz dobrze umocnionego. W Belorii takich było pełno, zwłaszcza w głuszy lub bliżej granicy. Zamki zazwyczaj należały do rycerzy z wybitnych dawnych rodów, czyi przodkowie w nagrodę za waleczność otrzymali od króla kawałek niepotrzebnej mu ziemi (jak wiadomo, z dobrymi ziemiami królowie nie rozstają się, obdarzając poddanych bohaterów głównie zgniłymi bagniskami, głuchymi puszczami lub starymi, jeszcze elfickimi zabudowaniami). Z zasady, okoliczni mieszkańcy natychmiast przeprowadzali się bliżej powstającego zamku, sprawiedliwie rozważając, że “będzie bić lżej”, nie mówiąc już o upiorach. W razie napadu wrogów wieśniacy ukrywali się w zamku i pomagali go bronić, a w pokojowy czas płacili rycerzowi niedużą daninę za ochronę od rozbójników, dzikiego zwierza niby wilków i niedźwiedzi, jak również smoków, mających zwyczaj bez popytu raczyć się owcami i krowami.
Z daleka wydawało się, że zamek się pali.,Przebite iglicą niebo wiło się nad zamkiem ogromną czarną wstęgą, rozrzucając macki białych błyskawic i donośnie łomotać w łonie grzmotu. W niektórych miejscach tańczyły purpurowe ogniki. Pochyliwszy się i schowawszy się pod kapturami, my byśmy i tak przejechali obok głównej drogi do zamku, starając się poprosić o nocleg w jedną z chatek, lecz Rolar w porę zobaczył kłaczek pergaminu, drżącego na wietrze wokoło wbitego w słup milowego gwoździa.
– Wolha to twoja działka. – Wampir niebezpiecznie zawrócił Karasika, dając mi podjechać do słupa.
– Trze – ba egzoryzma i proszącej magiszkiej pomocy dla bidnych ludzi, bo tam zjawa w po – mie -szcz- enia typu zamak Ap-ła-ta… – przeczytałam, z trudem rozpoznając pokręconych runy półanalfabety skryby. – Tpru, Smółka! Fe! Wypluj! No ot, teraz ja nigdy się nie dowiem, ile kosztuje wydalenie przewidzenia z pomieszczenia typu zamek.
Orsana podniosła oczy na zamek.
– Z tego, tak? – zainteresowała się, i w tej samej chwili, jakby odpowiadając na jej pytanie, za zamkiem z trzaskiem uderzyła błyskawica, podniósłszy snop iskier powyżej iglicy. – Chodź, zainteresuj się!
Rolar roześmiał się i szarpnął za lewe lejce, zmuszając Karasika wrócić na ścieżkę.
– A dlaczego by i nie? – pomyślałam głośno. – Przeczekać w zamku jest bezpieczniej, niż w polu lub na pustym podwórzu.
– Wolha, ty zwariowałaś – przekonana oświadczyła Orsana. – Tam jest zjawa!
– No i co? A jak ciebie ukąsi?
– Wszystkie zjawy, które widziałem – wszczął rozmowę Rolar – były albo przebranymi dzieciakami albo urojeniem białej gorączki. Jeżeli podeprzemy drzwi łóżkiem i nie będziemy nadużywać chmielnych napoi, to najgorsze, co oni mogą nam zrobić to pojęczeć i pobrzęczeć łańcuchami pod drzwiami.
– Bywają i prawdziwe zjawy – nie zgodziłam się. – I nawet z zupełnie materialnymi łańcuchami, jak walną cię po głowie – mało zobaczysz!
– No dziękuję, pocieszyłaś! – parsknęła Orsana.
– Nie bój się, dziecinko. – Rolar, podjechawszy do Orsany, pieszczotliwie pogłaskał dziewczynę po mokrej głowie. – Od zjawy jeszcze nikt nie umarł, najczęściej od zawału. Ty jesteś panna młoda, zdrowa, w najgorszym wypadku – posiwiejesz.
Orsana, uparcie kiwnąwszy głową, zrzuciła jego rękę:
– Zjawa jak zjawa, rezygnujemy? W końcu prześpię się na czystych prześcieradłach.
– Szanuję – poważnie powiedział Rolar. – Większą waleczność, niż pokonanie własnego tchórzostwa.
– Wolha, może ja jego zabiję? – z nadzieją zapytała Orsana. – Mu wszystko jedno, potem i tak wskrzeszą, a ja choć duszę odprowadzę!
Rolar zmarkotniał. Nie odpowiadając na te przytyki, uważnie obejrzał kamienne ściany z wąskimi okienkami i niegłośno wymamrotał:
– Chyba łożniacy nie odważą się otwarcie szturmować zamku, a jeżeli pod pretekstem polowania na zjawę uda nam się wprosić się na nocleg, do rana zostawią nas w spokoju.
– O jakim spokoju mówisz? – z nerwowym spojrzeniem uściśliła najemniczka.
Wampir jest sceptycznie parsknął:
– Spieramy się, czy w zamku są dzieci lub półprzytomna babka lub ciotka z manią prześladowczą albo służąca – lunatyczka lub wiecznie pijany krewny?
– Spierajmy się, czy tam jest prawdziwa zjawa? – Ja nie patrząc wyciągnęłam rękę, Rolar ścisnął ją, a Orsana położyła dłoń z góry, zatwierdziwszy spór.
Drzwi otworzyły się po trzecim stuknięciu, a raczej, po rozjuszonemu kopnięciu nogą – pukać w grube deski pięścią było na próżno, zaprzestałam tego po pierwszej próbie.
– Dzień dobry! – w uniżenie przeciągnęła dwójka, patrząc na nas od góry do dołu. Dwie pary są niebieskich oczu, dwa zadarte noski. U chłopaka – zwichrzona czuprynka, u dziewczynki – dwa grube proste warkoczyki za uszami. Maluchy nie miały dziesięciu lat, najwyżej dwa.