Выбрать главу

– Aha! – wiele mówiąco okazał Rolar. – Dzieci!

– Diera, Słar! – zalamentowano z góry. Ktoś, podskakując, naprędce schodził po wąskich stopniach krętych schodów. – Ile razy ja wam mówiłam – nie otwierajcie sami drzwi, przyjdzie zła ciocia wiedźma, włoży was w worek i zaniesie sobie na obiad!

Dzieci spojrzały – na mnie z niemym zachwytem. Dziewczynka nawet usta otworzyła, pokazawszy dwa rzędy równych mlecznych zębów. “Zła ciocia” zmieszana cofnęła się za plecy Rolara, nie wykazując życzenia zanosić urwisów gdzie by to nie było.

Zza schodów wynurzyła się kobieta nieobjętej formy. Puszyste wspaniałości jej ciała mocno obciągała jaskrawo-różowa sukienka z białym koronkowym spodem, a spód puszystych halek nie wyglądał uroczyście z pomponami i białymi robionymi na drutach pończochami. Zobaczywszy gości, dama (najwidoczniej niania) spostrzegła się, głupio szarpnęła spódnice, wyprostowała się i przestawiła się na ciężki majestatyczny chód. Niestety, na ostatnim stopniu straciła równowagę i niania, pisnąwszy, machnęła rękoma i z grzmotem opadła na podłogę – z zawistnym śmiechem dzieci.

Rolar pośpiesznie poszedł, podawszy rękę ofierze natartych woskiem schodów. Wypadało mu chwycić się za poręcz drugą ręką – podnieść tak dobrze odżywioną damę bez oparcia okazało się nie tak prosto. Postawiona na nogi, niania przede wszystkim kazała dzieciom iść na górę i umyć się przed kolacją. Parka niechętnie podporządkowała się; zresztą, dobiegłszy do pierwszego piętra, zwiesili się na poręczy, podsłuchując i oglądając gości.

Jak się wyjaśniło, skrawek pergaminu wisiał na słupie nie pierwszy dzień.

– Czarownicy? Za zjawą? – ze sporym lekceważeniem zainteresowało się babiszcze.

– Zgadli – po lekkim zamęcie potwierdziłam.

– A co tam wróżyć? – zachichotał tłuścioch. – Chodzicie i chodzicie, spokoju nie ma żadnego! W tym tygodniu wiedźmina ze schodów zrzuciło, wczoraj dajn sam odszedł. Zachlapał, starzec, wszystkie kąty woskiem i zioła nadymił – u odegrało się to na gospodyni – migreną. A wy z czym przyszliście? Gospodyni powiedziała – bez dyplomu nikogo nie wpuszczać, dosyć. Bo wynajęliśmy tamtym razem druida-samouka, tak u gospodyni kotka ukochana przepadła i dotychczas skądś z pod podłogi padliną razi!

– Mam dyplom. – włożyłam rękę za pazuchę i rozwinęłam przed nosem ciotki zmięty zwitek z pieczęcią.

– My piśmienności nie nauczeni – przewarczała z niekłamanym szacunkiem. – Pójdę do gospodyni i zreferuję.

Wyrwawszy ode mnie dyplom, nianię z dziwnym dla jej figury żwawością zadreptała po schodkach. Jasnoblond główki w górze schody zgodnie zniknęły.

W ogromnym holu było nieprzytulne, mimo, że leżały wszędzie dywany. Ze ścian spoglądały oczyma rogate jelenie głowy, potrzaskiwały świece w masywnych kandelabrach, nieprzyjaźnie zerkały rodzinne portrety. Czym dalej od wejścia, tym wredniejsze stawały się przedstawione na nich fizjonomie. Na portrecie założyciela rodu w ogóle należałoby namalować po trzy-cztery pionowe i poziome kreski, a w dole napisać numer skazanego.

Gospodyni zeszła dziesięć minut później, gdy akurat zdążyliśmy się rozejrzeć. Okazała się wysoką, pociągającą kobietą lat czterdzieści ze szlachetną postawą i manierami bez zarzutu.

– Dobry wieczór państwo – majestatycznie, lecz bez nadmiernego honoru powitała naszą różnorodną kompanię. – Witajcie w Płowej Róży.

– To wasz zamek? – uściśliła Orsana.

– Rodzinny, mojego spokojnego męża. – Kobieta zwróciła mi dyplom. – Przepraszam, nie przedstawiłam się – Diwena Białozierska, obecna właścicielka zamku i okolic. Przyjemnie dowiedzieć się, że nareszcie w naszym kraju pojawił się prawdziwy fachowiec. Pani Redna, praktykowaliście na dworze, słusznie?

Ja nie podzielałam jej zachwytu nad moją błyszczącą karierą i przyznałam się uczciwie:

– Bardzo niedługo. Musiałam zostawić posadę ze względu na dalsze doskonalenie magicznej sztuki.

– Chwalebne dążenie. – Diwena pozwoliła sobie na przychylny uśmiech. – Proszę was, przejdźmy do górnych komnat. Wy i wasi przyboczni zmęczyliście się podczas podróży, czy nie będzie przesadną natrętnością z mojej strony zaprosić żebyście zasiedli za naszym skromnym stołem?

– Ani trochę. Przepraszam, przedstawiam wam… e-e-e… moją siostrę Orsanę i spokrewnionego kuzyna kuzyna Rolara.

Rolar, niczym nie okazawszy zdziwienia, nachylił się i szarmancko pocałował wytworną dłoń gospodyni. Orsana przedstawiła niezgrabny dyg.

– Bardzo mi przyjemnie. – Gospodyni uśmiechnęła się jeszcze raz, potem wyciągnęła rękę do miedzianego dzwonka, który stał we wnęce obok jednego z kandelabrów. Na melodyjny dźwięk przybył siwy staruszek. – Brim, pokażcie gościom ich komnaty. Czekam na państwa za pół godziny!

Z tymi słowami gospodyni odfrunęła po schodach, nam zaś wypadło wlec się za dworzaninem dobre pięć minut – tak niespiesznie i dokładnie wybierał on miejsce na stopniach, zanim postawił nogę.

– Co ciebie napadło? – rzuciła się na mnie Orsana, jak tylko zostaliśmy sami w luksusowych komnatach z szerokim łóżkiem, lustrem, mahoniowymi meblami i ogromną skórą niedźwiedzią na podłodze. – Siostra – jeszcze się zgodzę, lecz po co było przedstawiać go jako stryjecznego kuzyna?

– Spokrewnionego kuzyna – poprawił Rolar. – Inaczej musiałbym z tobą spać jako służący – gdzie indziej.

– Przedstawiłaby jako przyjaciół! – Orsana ostygła, lecz uznawać Rolara za krewnego uparcie nie chciała.

– By powziął podejrzenie, że jesteśmy w nagannych związkach? Cierp, Orsana, z arystokratami trzeba zachowywać się jak z obłąkanymi – wszystko tolerować i nie dawać powodu do kompromitacji.

– Ale zakwaterowała nas w jednym pokoju! Ja jestem przeciwna takiej rozpuście!

– W dwóch przyległych i drzwi między nimi zamyka na rygiel – poprawiłam. – Nie niepokój się, rozpusta ograniczy się do bratniego pocałunku w szczękę.

– Dobrym bratnim ukąszeniem w szyjkę – rozpłynął się w klastym uśmiechu wampir.

– Gryź – niespodzianie zgodziła się Orsana, podstawiła Rolarowi szyję.

Wampir, nie głupiec, ukąsił. Co tu się zaczęło!

– Idiota! – krzyczała dziewczyna, odskoczywszy na bok.- Ja żartowałam!

– Ja też! – Rolar trzymał się za szczękę, podbitą łokciem Orsany. – Wariatka! Mało kła nie fybiła!

– A to nie było gryźć! – buszowała Orsana, gotowa uwolnić wampira od wszystkich pozostałych zębów.

– Ja leciutko… – Rolar zabrał rękę. Kły, sądząc po wszystkim, zostały w miejscu, a krwiak nad wargą tajał w oczach.

– A skąd ja niby miałam wiedzieć? – Najemniczka, uspokajając się, podeszła do lustra, obejrzała szyję i na wszelki wypadek podotykała. – Z tobą nigdy nie zgadniesz, czy żartujesz czy mówisz poważnie!

– Dobrze, teraz zawsze będę uprzedzać: “Uwaga, Orsana, dowcip…” – obiecał wampir.

– Nienajgorsza idea – poważnie zgodziła się dziewczyna. – Rolar, po co ty nade mną wciąż się znęcasz? Co ja ci zrobiłam?

Wampir w sposób nieokreślony odchrząknął i odprowadził oczy, cichutko mówiąc:

– Ty co, dowcipów nie rozumiesz?

– Głupich dowcipów – nie – stanowczo odcięła Orsana i obróciwszy się do Rolara plecami, zdjęła kurtkę i zaczęła rozpinać kołnierz na wylot przemokniętej koszuli. Wampir z ciekawością obserwował ten proces, póki najemniczka nie spostrzegła się: – Ty jeszcze tu?! A no, byś poszedł do swojego pokoju, daj nam się przebrać!

Rolar niechętnie podporządkowywał się, i Orsana własnoręcznie zasunęła za nim rygiel. „Przebierać się” to było za duże słowo; po prostu wykręciliśmy odzież nad postawionym pod łóżkiem garnkiem, a ja ją wysuszyłam i przeprasowałam. Zapach spalenizny wzmocnił się, zmieszawszy się z “aromatami” rzecznego szlamu i końskiego potu.