– A ja? – narzekał za drzwiami wampir, umyślnie pociągając nosem. – Dlaczego nikt nie będzie śpieszył się ratować moją młodą półtora stuletnią duszę od zapalenia płuc, wywołanego przez długotrwały pobyt w mokrej odzieży?
– A to sobie poskacz – mrocznie poradziła Orsana, sznurując buty z cholewami – a nuż się rozgrzejesz.
Doprowadzając się do porządku, wpuściliśmy Rolara. Wampir i nie myślał rozbierać się, a, dawno temu się rozebrawszy, wpakował się w różowe pościelowe przykrycie i przechadzał się po pokoju, z zainteresowaniem oglądając wiszące na ścianach obrazy i nie zapominając od czasu do czasu narzekać na okrutny los.
– Złodziejaszek – z uczuciem powiedziałam, – ot tak na kolację pójdziesz; powiesz gospodyni, że to jest najnowsza starminska moda.
Wampir skręcił się błagalnie, i ja, westchnąwszy, przeczytałam nad jego odzieżą potrzebne zaklinanie. Kiedy on się ubrał i wrócił do naszego pokoju, Orsana już stała u pierwszych drzwi, udając, że go nie zauważa i już tym bardziej nie czeka.
– Orsana, nie wydymaj się! – błagał. – Ja jestem wampirem, co ze mną zrobisz: jak mówi się, u głupca i kpiny są idiotyczne. Czasami obrażę – i nie zauważę. No, jeżeli istotnie obraziłem…
Orsana trochę poczerwieniała, ale nie wyrzekła ani słowa. Przyjąć przeprosiny czasami trudniej, niż przynieść.
– No tak co – pokój? – Rolar, nie doczekując się odpowiedzi, wyciągnął do dziewczyny rękę.
– Rozejm – burknęła Orsana, nie patrząc trzasnąwszy go po dłoni.
– Na długo? – retorycznie wypytałam, otwierając drzwi.
Bum! Diera i Słar spadli na podłogę, pocierając stłuczone czoła – dziewczynka lewą ręką, chłopak prawą.
– A wy co tu robicie?! – strasznym głosem powiedziałam, opierając ręce na bokach i groźnie zawisając nad dzieciętami.
Dzieciaki wymieniły spojrzenia.
– Ciocia wiedźma, a wy naprawdę będziecie jeść małe dzieci? – bardzo uprzejmie zainteresowała się dziewczynka.
Speszyłam się od takiej żądzy wiedzy, za to Rolar nie zmieszał się.
– Co wy, dzieciaczki! – miodowym głosem oznajmił on, przysiadając na kuckach przed maluchami. – Ciocia wiedźma, oczywiście, nie będzie jeść małych dzieci, ma zbyt małe zęby… za to wuj wampir przegryzie was z miłą chęcią!
I Rolar zaprezentował bliźniakom jeden ze swoich najbardziej oślepiających uśmiechów.
Dzieci z piskiem rzuciły się do ucieczki.
– Teraz małe psotniki przestaną nas szpiegować – z satysfakcją powiedział wampir, wstając.
– Koniecznie było pokazywać kły? – skrzywiła się Orsana. – Oni teraz mamie naskarżą.
– Że u wiedźmińskiego wuja są długie ostre zęby? – kpiąco przypuścił Rolar. – Kto, powiedz mi, zwraca uwagę na dziecięce fantazje?
– Pójdziemy, wuju wampirze – przerwałam, pierwsza przekraczając próg. – Na nas już czas.
Zjawa mało sprzyjała prestiżowi pracy w zamku. Brak służącej zwłaszcza ostro dawał się we znaki w czasie uczty – jedyna służąca nie nadążała przynosić półmisków i musieliśmy dość długo siedzieć przed pustymi talerzami, oczekując na swoją kolejność. Ten sam dworzanin zapalił trzy dodatkowe kandelabry i stał u drzwi, czy to zgodnie z etykietą, czy to nie ważąc się wymienić oświetlony pokój jadalny na puste korytarze i podejrzane towarzystwo zjawy.
Oprócz nas, gospodyni i niania z dzieciętami, jeszcze troje krewnych pani Białozierskiej. Po prawej ręce gospodyni siedziała jej siostra, chuda stara panna z wysoką peruką na tyle głowy, po lewej – daleki krewny emerytowany. Obok siostry, w bujanym fotelu, skurczyła się nad talerzem staruszka, która chyba straciła rozum – babka spokojnego męża. Siostra co chwila drgała i oglądała się po bokach, staruszka ciągle coś mamrotała sobie pod nosem, grożąc palcem smażonej kurze, daleki krewny zdążył wypić trzy kielichy wina w pięć minut i od razu wszedł w dobroduszny nastrój i raz po raz darł się, by opowiedzieć o bitwie dziewięćset sześćdziesiąt trzeciego roku i swoim osobistym wkładzie w zwycięstwo. (Jeżeli się nie mylę, mowa szła o przygranicznym konflikcie z elfami, przy czym bitwy jako takiej na pewno nie było – Elfy uprzedzająco strzelały z łuków. A ten był pewny, że znajduje się na swoim terytorium, więc położył się w specjalnych jamach i stanowczo rozkazał odchodzić, strzelając i przeklinając wszystkich w odpowiedzi. Ta cholera trwała więcej niż miesiąc, przy czym elfy dawno machnęły na legionistów ręką i zaprzestali oblężenia, mając nadzieję, że ci idioci zgłodnieją i sami odejdą, lecz ci uparcie kontynuowali partyzantkę w Jasnym Gradzie, odżywiając się grzybami i jagodami, jak również dobrymi, ukradzionymi z elfickiej polnej kuchni plackami, póki nie przybyła “pomoc”, wygnana przez ówczesnego belorskiego króla na prośbę swojego elfickiego kolegi.)
Na widok tak obszernego panoptikuma Rolar wpadł w zachwyt.
Jego zdaniem, które zdążył powiedzieć mi szeptem na ucho, bardziej dla dziękczynnego audytorium dla zjawy nie pragnął.
– Jeszcze nie wygrałeś! – wyszeptałam w odpowiedzi, starając się nie stracić nic światowej gadaniny, zawiązanej z gospodynią i jej siostrą. Interesy obu dam kręciły się wokoło życia królewskiego dworu – spraw, intryg i strojów. Plotki i intrygi stworzyłam bez wysiłku, a wygląd stroi należałoby sobie przypomnieć.
Zadowoliwszy ciekawość, Diwena niedużo powiedziała o sobie. Jej obecnie spokojny mąż niegdyś rzucił honorową posadę królewskiego doradcy, następnie “dostał się w niełaskę” – najprawdopodobniej, po prostu sprzykrzył się, a za poważne przewinienie król nie omieszkałby skonfiskować zamku – i podał się do dymisji.
Rozmowa płynnie skręciła na zjawę.
Do zjawy pani Białozierska odnosiła się filozoficznie i w tym samym czasie na nadzwyczaj praktycznie. Osobiście dla gospodyni, zjawa była nic nie warta, lecz stwarzała określone problemy przy rekrutacji służących i przy przyjmowaniu gości. Od razu wykluczyła wrogów owiniętych prześcieradłami, oświadczywszy, że zjawa jest teraźniejsza i należy do jej spokojnej babki. Portret owej kobiety wisiał nad stołem – efektowna kobieta w liliowej sukience, złotowłosa i szarooka. Bardzo podobna do samej Diwieny i jej dzieci.
– A nie ma u was służącej – lunatyczki? – między innymi zainteresowała się Orsana. Gospodyni zdziwiła się, lecz odpowiedziała, że do niedawna była, ale dwie zjawy na jeden zamek – to już za wiele, więc dała dziewczynie wypowiedzenie.
– Wy jesteście pewni, że to jest właśnie ona? – Rolar skinął na portret.
– Jestem pewna – odcięła gospodyni. – Ja ją widziałam.
– I co? – wstrzymawszy oddech, zapytała Orsana.- Przywitała się i przeszła obok – niewzruszenie odpowiedziała gospodyni zamku, nawijając na widelec malusieńki kawałeczek kapusty i podnosząc do ust z zaiste królewskim wdziękiem. jakoś od razu jej uwierzyliśmy. Takie arystokratki zaczną kłaniać nawet żywogłowom.- A mówię – wiedźma! Wiedźma ona i jest! – niespodzianie ryknęła staruszka, zmusiwszy Orsanę do zakrztuszenia się.- O czym ona? – zainteresowałam się, z ukosa spoglądając na babkę, jak gdyby nigdy nic burcząc sobie pod nosem.
– Chodziły pogłoski, że moją babka interesowała się czarowaniem – obojętnie wyjaśniła Diwiena. – Jakoby to ona wywróżyła swojej wnuczce, to znaczy mi, bogatego męża, czego babka męża do końca naszej rodzinie wybaczyć nie może.
– A to prawda? – wciąż pokaszlując, wychrypiała Orsana, rozdrażniona przez wampira, który próbował poklepać ją po plecach.
– Nie – odcięła gospodyni. – Tak, zgadzam się, że z biegiem czasu nasz ród trochę zubożał, lecz on nadal po dawnemu jest wybitny, jak ród męża. Tylko dzięki temu ślubowi mógł przeniknąć w wyższą warstwę społeczeństwa i awansować na doradcę.