– Dobrze. A teraz o zapłacie – przypomniałam sobie. – Na ile szacujecie tą… przykrość?
– Pięćdziesiąt kładni – po niedługiej zadumie postanowiła pani Biełozierskaja.
– Sześćdziesiąt! – szybko poprawiła siostra.
– Ale za każdy rozbity przedmiot z waszej wypłaty będzie odliczona jego pełna wartość – melancholicznie dodała gospodyni.
– Przepraszam?
– W zamku jest wiele przedmiotów z dawnych czasów, w tym kryształów i porcelany – objaśniła Diwiena. – Niestety, poprzedni czarownicy mieli zwyczaj zbijać w pędzie, jak również rzucać w zjawy bezcennymi dziełami sztuki, niektóre z nich posłużyła jako broń. W zeszłym tygodniu straciłam wazę z piątego stulecia, w której spróbował schować się od zjawy niejaki znachor Włanimar, następnie z hańbą wystawionego za wrota…
Przeczekawszy wybuch śmiechu, gospodynia niewzruszenie ciągnęła:
– Bardzo bym pragnęła, by na ten raz moja kolekcja średniowiecznej porcelany nie uległa barbarzyńskiemu zniszczeniu, zwłaszcza, że sama zjawa jeszcze nie naniosła zamkowi i ludziom żadnego uszczerbku, prócz moralnego.
– My też mamy nadzieję – szczerze odpowiedziałam.
Kolacja wlokła się trzy godziny, i kiedy nareszcie wróciliśmy do swoich pokoi, minęła północ. Gdzieś w środku zamku coś wpadło w przygnębienie i przeciągle zaskrzypiały deski podłogowe, zajęczały i otworzyły się ciężkie drzwi. W nieszczelnych ramach zawodził wiatr, za szafami skrobały myszy; do pełni szczęścia brakowało pobrzękiwania łańcuchów łażącej po korytarzach zjawy.
– Rolar weźmie sobie parter i gospogarcze pomieszczenia – prawem dyplomowanego specjalisty zarządzałam, wtykając palcem w podniszczony plan zamku. – Ty, Orsana, powałęsaj się po pierwszym piętrze, od służebnych sypialni do naszego pokoju, – może zjawa zechce odwiedzić gości? Ja zaś sprawdzę trzecie piętro, dach i wieżyczki.
– A jeżeli my to zobaczymy, co mamy wtedy robić? – z drganiem uściśliła najemniczka.
– Nic – uściśliłam.
– Nic?!
– A co możecie zrobić? Jeżeli nie zapomnicie języka w gębie, spróbujcie z nim pogadać. Może, ono czegoś chce? Może – istną drobnostkę: przepowiedzieć zagładę, wskazać zamurowany w ścianie skarb lub własny szkielet?
– Jego szkielet leży w grobowcu rodzinnym – sceptycznie burknęła Orsana.
– No i co, może ono dawno marzyło przeprowadzić wycieczkę do własnego szkieletu? Może, mu na plecach leżeć niewygodnie? Może, po prostu jest mu samotnie?
– Nie będę jego przewracać! – oburzyła się Orsana. – I obok leżeć też nie będę. Niech smutno będzie komukolwiek innemu, mnie tym nie namówisz.
– A ciebie nikt nie prosi. Przeprosisz i uciekniesz za mną.
– I za mną – wtrącił się Rolar,- jeżeli ono takie same, jak na portrecie, to zgadzam się osłodzić jego samotność!
– Jeżeli się spotkamy – uściśliłam,- zapamiętajcie, gdzie wy jego widzieliście, i znowu zawołajcie mnie. I, na bogów, trzymajcie się nieco dalej od tej przeklętej porcelany! Jedna strata – i my nie tylko nie zarobimy na owies dla koników, ale na dodatek zostaniemy na lodzie.
– Postaramy się! – uniżenie obiecali. Niedawno zauważyłam, że, kiedy Rolar i Orsana nie gryzą się, ich myśli i postępki są jednomyślne.
– W takim wypadku – nie będziemy tracić czasu. Jeszcze chcę wyspać się do rana.
– A może, od razu pójdziemy spać, a rano powiedzmy, że nikogo nie widzieliśmy? – nieśmiało zaproponowała Orsana.
– By zjawa sama rozbudziła nas pośrodku nocy, dźwięcząc łańcuchami nad uchem? Nie, dziękuję. Jeżeli nie wypędzę tego, to chociażby poproszę, by nie przeszkadzało nam spać. Zgodnie obejrzymy zamek i przekonamy się, że jego gospodarze nie są łożniakami i nie zbierają się pośrodku nocy by podstępnie otworzyć bramę.
– No to zgoda – niechętnie zgodziła się najemniczka, poprawiając pas ze sztyletami.
Przed snem służąca zgasiła wszystkie świece, zostawiwszy tylko po olejnym świetliku na każdym piętrze oraz wzdłuż schodów. Wpierw ciągałam z sobą kandelbr z dwoma świecami, ale wkrótce zrozumiałam, że zupełnie mi wystarcza światło księżyca, które sączyło się z wąskich witrażowych okienek, wypełnionych plastrami kryształu.
Łazić po zamku była jedną wielką przyjemnością. Zjawy nie bałam się; przeciwnie, kierował mną zapał rodzimego łowcy. Zaczęłam od dachu – obeszłam dokoła wieży, próbując znaleźć wejście (potem okazało się, że baszta z iglicą – to zaledwie architektoniczny zabytek i niemożliwe jest wejście do niej), ostrożnie spojrzałam przez wysoki parapet, i zachwyciłam się przepięknymi widokami, które rozścielały się w dole, wsłuchałam się w szelest wiatru i, nie zauważywszy nic nagannego, zeszłam na trzecie piętro.
Moim oczom ukazało się dzikie, czarujące i barwne widowisko.
Przez korytarz, zadarłszy puszyste spódnice i wysoko podrzucając grube nogi, galopem unosiła się niania w nocnej czapce i długiej koronkowej koszuli. Jej gęba rozdziawiła się w bezdźwięcznym krzyku; oczy pędziły szybciej niż ciało, wypadając z oczodołów.
Za nianią z hukiem leciała zjawa. Była jaskrawo-liliowego koloru, jak kijanka z rękami, owinięte przez łańcuchy i obwieszone przez odważniki, na dodatek ono jęczało, rzęziło, wyło i pluło. Fale ogłuszającego echa uderzały o kamienne ściany. Ułożono przy ścianach cenne zbroje wrogo się szczerzyły.
Ono tylko przypominało kolorem portret złotowłosej. Zresztą, przy pewnej wyobraźni… Niania skoczyła na bok, szarpnęła do siebie drzwi ściennej szafy i głową wprzód dała nurka w góry łachmanów. Gwałtownie odepchnięte drzwi donośnie klepnęły ją po puszystym tyłku. Zjawa z rozpędu przeniknęła przeze mnie, mignęło liliowym kolorem, zawiało ciepłem i rozpuściło się w kosmykami szybko wirującej mgły.
Zachwiałam się – bardziej od niespodzianki niż wstrząsu. Wsłuchałam się – gdzieś w oddali skrzypnęły drzwi, cicho szurnęła noga.
Zjawa zginęła.
Zjawa rozpłynęła się.
Orsana, bardziej rozdrażniona niż przestraszona, już czekała na mnie w pokoju. Według niej, zjawa przyplątała się koło dziecięcej sypialni, przypominało gigantyczną śliwkę, która uciekła z katorgi, na dodatek wydawało „dziwne pogańskie dźwięki”, zmusiło Orsanę do biegu po całym korytarzu, lecz później najemniczka przypomniała sobie o swoim honorze i, stanowszy z nią w oko w oko, obrzuciła go “brzydkimi słowami”, na co te, zmieszane, poczerwieniało i skapitulowało, rozpływając się w powietrzu. Powtarzać mi cudaczne słowa, Orsana zrezygnowała.
Nie zdążyła najemniczka skończyć opowiadać, gdy wrócił Rolar.
– Wygrałaś! – z progu ogłosił, zatrzasnął za sobą drzwi i zmęczony runął na łóżko, głęboko oddychając.
– No, co tam u ciebie?
– Zjawa! – Rolar, wciąż ciężko oddychając, uniósł się na łokciu przodem do mnie. – Kwiecista, jak siniak pod okiem. Goniłem za nim przez wszystkie pomieszczenia, ale ono wsiąkło w ścianę kuchni, a w kuchni go już nie było.
– Ty za nim czy ono za tobą? – sceptycznie uściśliła Orsana.
Rolar rzuciło jej gniewne spojrzenie, lecz zmęczenie wzięło górę i znów rozwalił się na łóżku.
– Realistyczny wyścig z przeszkodami! – jęczał wampir, tępo wpatrując się w sufit. – Tam, na dole, jest kupa tej przeklętej porcelany, i wszystkiego na takich niepewnych podstawkach, że wystarczy obok przebiec – i juz ma się dość.
– Zbiłeś choć jedną? – zaniepokoiłam się.
– Nie, co ty. Zmieniłem postać.