– Przed wieczorem będziemy w Arlissie – obiecał Rolar, jakoś obłaskawiając Karasika. – Tylko wpierw zrobimy nieduży postój i zajedziemy do Kuriak.
– Do Kórników? – nie dosłyszała Orsana. – Po co?
– Ku-ria-ki. Nazwa wsi, a przy okazji największej stajni koni w całej Belorii. Zupełnie prawdopodobne, że łożniaki kupują konie właśnie tam.
– A jeżeli nie?
– Posiadacze stajni, jak wszyscy handlowcy, konkurują z innym i doskonale wiedzą, kto, kiedy, kogo, co i ile sprzedał.
– Tak, on powie ci powie! – zwątpiłam, w porę szarpiąc Smółkę za powód. Przechodząca obok baba nigdy nie domyśliła się, w jakim niebezpieczeństwie były jej nosidła, które zainteresowały wszystkożernego konika.
– Jak nie powie od razu to zaprowadzę w ciemny kąt, szeroko się uśmiechnę i zaproponuję obopólne warunki. – Patrząc na wampira, nie sposób było się domyślić czy mówi poważnie czy też żartuje.
Ruszyliśmy w drogę, ale u przy wyjeździe z Brasa zauważyłam sklep Zielarza, pospieszyłam się i, poprosiwszy przyjaciół by troszkę poczekali, weszłam do środka. Właściciel sklepu nie był magiem, lecz w ziołach można było przebierać, wszystkie były zebrane według opisów i dat, co jest wyjątkowo skuteczne. Postałam w sklepie jeszcze z pięć minut i wyszperałam brakujący składnik. -. Niedbale włożywszy pakunek do kieszeni, rozliczyłam się, wyszłam i znów wskoczyłam na konia. Orsana bez szczególnego zainteresowania zapytała, co było mi potrzebne, na co ja tak samo obojętnie odpowiedziałam, że zakupiłam ziół by uzupełnić zapasy. Dziewczyna trochę wyraźnie poczerwieniała, zorientowawszy się, że chodzi o żołądkowe krople, a ja nie zaczęłam jej tego wyjaśniać. Póki jeszcze bardziej się nie obrazi.
Kuriaki jawiły się przed nami ze szczytu wysokiego łagodnie położonego pagórka, a ja nie powstrzymałam westchnienia od zdumienia – wszędzie, dokąd się spojrzy, rozciągało się ogromne, porośnięte trawą pole, zapełnione końmi i budynkami. Wieś, jeżeli tak ją można nazwać, bardziej przypominała obóz wojenny – konie pasły się i biegały po całym terenie, a wokół nich krzątali się ludzie i psy, ciągnęły się wozy z workami owsa i wozy z sianem. Boksy stajni przeplatały się z wiejskimi chatkami i ogródkami, i tylko w centrum było coś podobnego do placu, okrążonego przez domy typu sklepowego z pstrymi szyldami.
Rolar nie pojechał w mieszkalną część wsi, a zaczął jeździć wśród koniuchów uważnie przysłuchując się – a raczej czekał na natchnienie, bo najwyraźniej sam nie wiedział kogo szuka. “Na wampirzym węchu” – poprawiłam i nie pomyliłam się: Rolar rozpłynął się w radosnym uśmiechu i pewnie skręcił w stronę drzwi wyglądające jawnie na wrota stajni. Były otwarte na roścież, boksy stały puste, lecz w końcu korytarza, w ostatnim boksie z lewej strony, ktoś grzebał się, niegłośnie burcząc i miarowo rzucając na postawiony w przejściu wózek bryły końskiego obornika.
Wilk naprężył się, nastawił uszy, ale nie zaczął warczeć. Rolar niegłośnie kaszlnął, przerywając burzliwą żniwną działalność. Z boksu ostrożnie wyjrzał krępy gnom z widłami, zmrużył swoje oczy jak ślepy, próbując dojrzeć trzy ciemne figury na tle oświetlonego słońcem przejścia, a następnie wydał triumfujący krzyk, upuścił widły i rzucił się nam naprzeciw.
– Upiór, niech mnie! Rolar, stary przyjacielu, dawne czasy, wróciłeś! – Niski brodacz podskoczył i zawisł na szyi. – A już myślałem…
– Orum, przyjacielu! – Rolar serdecznie poklepał gnoma po plecach. – Nie jestem taki stary, nie przekroczyłem jeszcze sześćdziesiątki po mojej pierwszej setce!
Rozwarłszy objęcia, gnom ześliznął się na podłogę i gorąco potrząsnął rękę wampira.
– Ot już kogo nie oczekiwałem zobaczyć! Chodziły pogłoski, że ciebie… – Orum zamilkł, zauważywszy mnie z Orsaną. – A to co za piękności? W jak dobrze pamiętam, ty nigdy nie ciągałeś za sobą dwie dziewice naraz, ha ha ha!
– To nie dziewice, ale złośliwa wiedźma i krwi rządna najemnica. Oj! – Rolar chwycił się za drzwiczki, uciekając od nas. – Przecież przedstawiłem! Złośliwą Wolhę i krwiożerczą Orsanę. Hej, dosyć, zabierać ręce! P Przecież nie przeczę, że wy – piękności!
Zamachnęłyśmy się na niego trzeci raz, jednak nas ubiegł.
– One wiedzą, że jestem wampirem. – wyjaśnił Rolar dla uniknięcia dalszych nieporozumień.
– O! – poważnie powiedział gnom, oglądając nas z autentycznym zainteresowaniem. Widocznie, próbował odgadnąć, czym zasłużyliśmy na taki honor. Potem przeprowadziło spojrzenie na wilka, który siadł u moich nóg, i jego oczy ostatecznie zaokrągliły się. – No i sprawy…
– Sprawy. – potwierdził Rolar. – Trzeba coś wyjaśnić.
– Więc po chyra tu starczymy?! – oprzytomniawszy, z dawną energią zagrzmiał gnom. – “Srebrna podkowa” jest już dawno otwarta!
– Nie mam nic przeciwko. – uśmiechnął się Rolar. – Dziewczynki, mam nadzieję, że jesteście bardzo głodne? “Srebrna podkowa” nie pieści swoich klientów wytwornymi daniami i stołecznym serwisem. Nawiasem mówiąc, choć bardzo to dziwne, nikt jeszcze nie otruł się… znaczy, nie poskarżył się…
Gnom zerwał skórzany robotniczy fartuch, zarzucił go na drzwiczki boksu i wrzasnął na całe gardło:
– Kar′ka-a-a! Gdzie przepadło to mrakobiesowe nasienie?!
– Tutaj – zwięźle zawarczało coś nad naszymi głowami. Na belce, zwiesiwszy jedną kosmatą łapkę i podkuliwszy drugą, siedział, błyskając czerwonymi płomykami nieproporcjonalnie ogromnych oczu, średnich rozmiarów doniczek. Istota krótkim nożykiem strugała skrawek brzozowej kory, używając go jak prowizorycznej łyżki. Domokrążca odłożył niedokończony posiłek, wyprostował się, zwiesił drugą łapkę i niewzruszenie strząsnął trociny z kosmatego brzucha prosto w zwróconą do niego osobę.
Gnom, ściśle rozwścieczony mośka, zaskakał w miejscu, obsypując domowiczka zawiłymi przekleństwami, w której wspomniał dobrą setkę krewnych nieczistika, jak również okoliczności, przy których Orum marzyłby zobaczyć ich wszystkie w trumnach.
– Czeko tobie, brodaty? – niewzruszenie zawarczał domokrążca. – Czemu kudaczesz, czeko mastrować nie dajesz? Nie widzisz – mieniem zaopatruję się, zasłechło too, wcześniej mleczko z chlebkiem było.
– Ja tobie zaraz chleba dam – z uszu popłynie! A no, złaź żwawo! Praca dla ciebie jest!
– Czeko tszepa? – leniwie zainteresował się domokrążca, rączkami czyszcząc brzuch od drobnych wiórek, które nieustannie spadały w dół, ku wielkiej irytacji gnoma.
– Stajnię doczyść i suchej ściółki dosyp, żeby wieczorem konie suche i czyste były jak wrócę!
– A czo mi za to będzie? – trudnych wyrazów domokrążca najwyraźniej nie mógł ścierpieć. Drobne biesy nie zasłużenie korzystały z darzącego je przez naród szacunku, osiedlając się w chatach wyjątkowo dla własnej wygody, a nie by pomagać gospodarzom, jak ci naiwnie sądzili. Doprosić się od domokrążców o jakieś pożyteczne działania dla domów rzadko się udawało, przy czym jako zapłatę mogły wziąć uniżenie podstawiony spodeczek jak i zawartość zostawionego na stole garnka, albo mogą bezwstydnie splunąć w wyżej wspomniana zawartość. Raz na miesiąc, domokrążcy bezczelnie przedstawiali przed gospodarzami spektakl swojego uroczystego odejścia z posady “ szczęścia izdebki”, to znaczy związywali łyżkę w węzełek na kijku i niespiesznie, by zdążyli ich zatrzymać i pozyskać, kuśtykali do drzwi. Tym niemniej, wieśniacy czcili tych poganów, i szybciej wygnali by wiedźmę niż biesa.