Выбрать главу

– Teraz pojmuję, dlaczego kotlet nazywa się „Syty”. – w zamyśleniu powiedziała. – Jeden dwa kęsy – i pojmujesz, że nie jesteś już tak głodny…

– Wczoraj w stajni zdechło chore źrebię – mrugnął porozumiewawczo gnom, ze świstem wciągając piwną pianę. – chciałem zaciągnąć go na mogiły, lecz ktoś mnie wyprzedził…

Orsana szybko postawiła talerz na podłogę. Wilk skoczył i jednym ruchem języka porwał kotlet razem z resztkami dodatków.

Przechodząca obok służąca nachyliła się nad pustym talerzem. Niewzruszona dziewczyna postawiła talerz razem z innymi naczyniami, co wzbudziło we mnie pewne podejrzenia. Mam nadzieję, że oni chociaż je płuczą?!

– Oj, jaka psina! – tymczasem zasepleniła służka, kucając obok wilka. – A można ją pogłaskać?

– Można… – zmęczona pozwoliłam, odchylając się na oparcie krzesła. – Tylko to nie psina, a wilk, i obcych nie kocha.

Dziewczyna podskoczyła jak oparzona i odsunęła rękę. Wilk leniwie odprowadził ją zmrużonym wzrokiem i znów opuścił mordę na przednie łapy.

– A ty teraz jedziesz do Arlissa? – niewyraźnie zainteresował się gnom, żując umoczony w czosnkowym sosie chleb. – Nie radzę… Zwłaszcza z nimi…

Rolar kiwnął na wilka:

– U nas nie ma wyboru.

– A… jasne. No to sukcesu życzę. Daj choć kosmyk włosów na pamiątkę, w urnie jeszcze jest miejsce!

– Żarty się u ciebie… – skrzywił się Rolar i wyjaśnił dziwiącemu się audytorium: – Gnomy spalają swoich nieboszczyków i przechowują cząstki ich prochów w głównej pogrzebowej urnie. Po spaleniu wszyscy przyjaciele i krewni biorą po jednej szczypcie popiołu na pamiątkę. Najstraszniejszą obrazą u gnomów jest nasikanie w urnę. – Dlatego urny należy chować, i możliwie najszybciej jak się da – podchwycił gnom. – Właściwie, właśnie tak straciłem dwie poprzednie…

Parsknęliśmy ze śmiechu.

– Orum, chcę cię o coś zapytać. – Rolar odstawił pusty kubek i wprost popatrzył na gnoma. – Nie wiesz, kto i gdzie sprzedaje młode konie, gniade, rasy belorskiej i ryżej? Interesują mnie partie liczące więcej niż dziesięć sztuk.

Odpowiedź nas oszołomiła.

W ciągu ostatnich trzech miesięcy sto pięćdziesiąt doborowych ogierów z Kurakowskiej stajni zostały sprzedane… do Arlissa.

– Co za bzdura?! – krzyknął Rolar. – Po co nam konie? Kjaardy są o wiele mocniejsze, szybsze i mądrzejsze!

Ja bym nie zaczęła twierdzić tak kategorycznie. Możliwe, Smółka i była mądrzejsza od zwyczajnego konia, lecz wykorzystywała swój rozum rzadko i zawsze głupio.

– Niestety, na kjaardy napadła zaraza morowa – z bólem rozłożył ręce gnom. – Barysznik, który przyjeżdżał po konie, skarżył się, że nie nadążają z ich zakopywaniem. Nasze źrebaki okazały się bardziej odporne…

– A kobyły też zdychają? – zapytałam zaniepokojona.

– Nie wiem, ale biorą od nas jedynie ogiery. Zapłacili za pięćset sztuk od razu, przebili oferty naszych klientów i teraz konie idą tylko do Arlissa.

Zaniepokojeni, wymieniliśmy spojrzenia.

– Myślicie, że to związane z… – Ja nie zaczęłam dokańczać, przyjaciele i tak doskonale mnie zrozumieli.

– Nie może być – stanowczo oświadczył Rolar. – przypadek! Oni mogli kupić konie wcześniej, trzy miesiące temu lub w ogóle nie w Kuriakach.

– A są jasno gniade i ciemne? – uściślił gnom.

– Mogą być nawet zwykłe, rude.

– Nasze koniki – uśmiechnął się Orum. – jako jedyny prowadzimy czystą linię. Kuriakowskich koni i znakować nie trzeba, każdy znawca od razu je rozpozna.

– Ja nie jestem znawcą. – Opędził się niedbale wampir. – a taka maść jest bardzo popularna, pewnie u większość wieśniaków są takie koniki.

– Ty co?! – oburzył się gnom. – Porównujesz wiejskie szkapy z naszymi skoczkami! Widziałeś, jak oni biegają? Jak szyję dumnie wyginają? Jak głowę prosto trzymają? Dumniej od innych królów.

– I jabłka śliczne robią – ponuro potaknął Rolar*.

Gnom zasępił się i zajął trzecim kubkiem – Orsany. Najemniczka nawet go nie dotknęła, więc żadnych sprzeciwów teraz nie było.

– W każdym razie, w Arlissie musimy mieć uszy i oczy szeroko otwarte. – stwierdziła najemniczka, w roztargnieniu szczypiąc kromkę chleba. – Nie łożniaki, tak rusałki z wampirami – wygnańcami. Lesz wie, co jeszcze.

Rolar ścisnął zęby, krew nabrzmiała mu w skroniach, lecz zmilczał. Kamień spadł mi z serca – chleb jedli wszyscy, i od kupionego w Brasie żuczkojada nikomu nic się nie stało. Smółce, oczywiście, dowierzałam, lecz leszy wie co mnie czeka? Rolara i Orsanę ona widziała każdy dzień, lecz od rana jakoś to dziwny na nich krzywiła się i starała się trzymać nieopodal mnie. Oczywiście, pewnie nie podobał jej się koci zapach, który odczuwałam nawet ja. Prawdopodobnie, w nocy koty dokonały podłej dywersji i zaznaczyły moim przyjaciołom buty z cholewami, przy czym tak sumiennie i obficie, że napomykać im o tym było wielce nietaktowne. Dzieci i bez tego były w złym nastroju.

– Z rusałkami jest problem. – pochmurnie dodał gnom, starając się nie patrzeć na załamanego Rolara, – pozrywali z trakenami wszystkie mosty, wpław i w bród przepłynąć nie dają, topią bez gadania. Wzdłuż rzek tam narobili, nawtykali desek z napisami, o jakichkolwiek rokowaniach słyszeć nie chcą. Leszy wie, co ich naszło.

Wampir w gniewie stuknął w stół pięścią, zrobiwszy długą szczelinę wzdłuż deski:

– Jakiego ghyra?! Gdzie patrzy ten przeklęty Danawiel?

– Ja jego dawno nie widziałem. Nikt nie widział. Ty wiesz, że on i bez tego niechętnie gadał z lądowymi, wszyscy się dziwili, jak udawało ci się z nimi żyć w zgodzie. Niepotrzebnie odjechałeś, Rolar. Ty jedyny, kogo ona choć czasem słuchała. Na tobie trzymało się wszystko…

– Dosyć- wampir raptownie wstał, nieomal wywróciwszy krzesło. – Jedziemy do Arlissa. Natychmiast!

Sądzę, że nawet gdyby nam przyszło do głowy zacząć się sprzeciwiać, on nie nawet nie spojrzałby w naszą stronę.

ROZDZIAŁ 6

Granicą Arlissa, w odróżnieniu od Dogewy, była nie droga, a rzeka, która zamknęła dolinę w okrągłą pętlę. Przyjechaliśmy nie po trakcie, a po prostej ścieżce z Kuriak, i straży granicznej, jak i samych wampirów, w pobliżu nie było. Na tej stronie brzegu rósł wiekowy las, przeważnie dębowy, lecz wiatr już donosił tutaj nasiona z Jasnego Gradu, i skraj lasu ożywiała parada białych jesionów, a u ich podnóża na całego kwitły Elfiell Viresta, czyli złote elfickie dzwonki.

– Będziemy się przeprawiać? – chmurnie zainteresowała się Orsana, napinając cugle i zatrzymując się dwie sążnie od brzegu – już boleśnie elokwentnie kołysały się nad w wodzie bezkształtne skrawki, które niegdyś były odzieżą.

Mostem, jak i mówił gnom, nawet nie pachniało. Pachniało szlamem, padliną i jeszcze jakimś świństwem, które zabarwiło wodę na nienaturalny czerwonawy kolor.

Pociągnęłam nosem i stwierdziłam:

– Woda jest zatruta.

– To rzeka, Wolha – niepewnie sprzeciwił się wampir. – Jak można ją zatruć?

– Spójrz, woda nie porusza się. Widocznie, ją zatamowali w najbliższym zakolu, a następnie wlali kilka beczek trucizny. Już dawno, inaczej pływałyby tu nadal zdechłe ryby.

Rolar akurat złaził z konia, przytrzymując się za rzemyk, ale ręka, drgnąwszy, ześlizgnęła się, i jak worek spadł na ziemię. Zwrócił się do mnie swoją krzywiącą się fizjonomią. – A co z rusałkami?

– Jeżeli one nie zwiały zanim wznieśli zapory, to im to na pewno nie wyszło na dobre. A krakeny mogłyby przeżyć – i przeżyli, sądząc po tym, że most został zniszczony.