Выбрать главу

– O bogowie… – Wampir, nie wstając, objął głowę rękoma i wtulił twarz w kolana. – Jak ona mogła?! Za co?! U nas były przepiękne stosunki, zawsze mogliśmy umówić się, zdecydować, zadawać pytania…

My ze współczuciem milczałyśmy, doskonale rozumiejąc, że bez polecenia lub chociażby wiedzy Władczyni nie obeszło się. W wodzie brzęczała jakaś maszkara, z trzaskiem pędziły ważki, a w oddali, wśród rzadkich sitowi, buszowała kaczka. Nieprzyzwyczajony do jadu drób, pogodnie pływający na tle martwej rzeki, robił większe wrażenie, niż gdyby pływały tu trupy rusałek.

Po około dziesięciu minutach Rolar opanował się, głęboko westchnął i podniósł się. Był nienaturalnie spokojny.

– Iść w stronę głównego mostu jest bez sensu – najprawdopodobniej, on też jest zburzony. Brodu nigdzie nie ma, zostaje nam tylko przepłynąć rzekę wpław. – Wampir zaczął się rozbierać, ale szybko złapałam go za rękę.

– Poczekaj, nie róbmy nic pochopnie. Skąd wiemy, jakiego świństwa tam nalali??

– Ale przecież ambasada jakoś przedostała się na ten brzeg. – w zamyśleniu powiedziała najemniczka. – Tratwę opuścili lub zrobili tymczasowe przejście z drewienka.

– Osobiście nie zaryzykowałabym przedostawać się przez rzekę po drewienku, jeżeli przedtem Kraken rozwalił kamienny most. Rolar, a w Arlissie jest “efekt brudnopisu”?

– W dolinie, za rzekę nie rozpowszechnia się.

– A magowie?

– Rok temu nie było, i wątpię, żeby pojawili się teraz, kiedy dolina jest zamknięta dla innych ras.

– Do tego, właśnie, z Wolhą bardzo pasujemy.- przypomniała mu Orsana.

– Władcy i Stróże mogą przychodzić do doliny, kiedy im się chcę i mogą przyprowadzać kogo chcą. – opędził się Rolar.

– No tak – mrocznie potaknęłam. – jeśli Straże nie przyzwyczajeni i strzelą w brzuch, a potem będą pytać, jaki leszy go tu przywiał.

– Straż to Straż, i jest po to by z daleka odróżniać swoich od cudzych. Zacznij myśleć jak mamy przedostać się na drugą stronę.

– No i wymyślę. – Przyjrzałam się rzece. Nie była taka szeroka, miała z dwadzieścia pięć sążni, ponadto – stała, więc wszystko powinno wyjść. Zszedłszy do wody, kucnęłam, zamknęłam oczy, kilka minut pomilczałam, koncentrując się, a następnie cicho, czule, jednym długim świszczącym słowem wypuściłam z powietrzem zaklinanie. Od moich rozłożonych rąk potoczyła się przezroczysta, iskrząca się ścieżka. Dotknąwszy brzegu, ona oślepiająco błysnęła zielenią i zginęła.

Bardzo zadowolona z rezultatu (po raz pierwszy stosowałam zaklęcie mostu na rzece, a nie między dwoma taboretami w szkolnym audytorium), cofnęłam się do tyłu i jarmarcznym gestem zaprosiłam przyjaciół, aby zacząć przeprawę.

– Co? Prosto po wodzie? – nieufnie uściśliła Orsana.

– No tak. Wiedźma jestem czy nie? Idź, nie bój się. – Ja demonstracyjnie stanęłam jedną nogą na wodę, przeniosłam na nią ciężar ciała, parę razy zakołysałam się i wróciłam z powrotem na brzeg. Ścieżka z honorem wytrzymała próbę, stając się jeśli niewidzialną to przynajmniej zgadywaną przez drobne fale. – Tak, i oczy koniom zakryjcie, by nie skakały.

Na czas czarowania puściłam smycz, póki przyjaciele szukali po torbach ścierek, wilk z własnej inicjatywy odważył się podjąć rolę przewodnika. Ścieżka z lekka była sprężysta pod jego łapami, a bliżej do środka leciutko wibrowała, klepiąc po wodzie, jak długa giętka deska, opierająca się tylko na końcach.

– Najważniejsze – nie śpieszycie się. – nakazałam, patrząc za wilkiem, który zamaszystym skokiem pokonał ostatni sążeń – wtedy będzie się mniej trząść. Lecz również nie zatrzymujcie się, inaczej “mostek” zacznie słabnąć i rozpadać się pod nogami.

Orsana potargała Wianka po szyi, by skryć przerażenie, wzięła ogiera pod uzdę i stanowczo poszła na ścieżkę. Dziewczyna i koń, z lekkim echem tupiący po wodzie, zupełnie mogli zapoczątkować przepiękną legendę o młodych niewinnych pannach i zabawnych jednorożcach, dzięki świadkowi zdarzenia, jakiegoś wrażliwego grajka. Lub kolejnej złowrogiej opowieści o wampirach, którym nawet rzeka nie stoi na przeszkodzie – Rolar na wszelki wypadek wyczekał, póki Orsana nie dotrze brzegu, i poprowadził Karasika w ślad za nią.

Zatrzymałam się dłużej, zmieszanie przygładziłam z tyłu włosy – czarodziejska rezerwa znowu była w normie, odbudowawszy się jeszcze szybciej, niż tamtym razem. Czy ona się w ogóle kończy? Ach, szkoda, że od razu nie sprawdziłam… Pogrążona w zadumie, nieświadomie wskoczyłam na kobyłkę, i ta jaki zwykle ruszyła w teren. Kiedy oprzytomniałam, było za późno: Smółka już biegła przez rzekę, znajdując sposób, żeby tak miękko i przemyślane stawiać kopyta, by mostek prawie nie się kołysał. Nie była to zwykła przejażdżka po trakcie, lecz kobyła pewnie szła naprzód, jak po zwyczajnych deskach. Kilka sekund później zmrużyłam oczy, oczekując głośnego pluśnięcia, a następnie zrozumiałam, że ta parszywka wietrzy magię, więc również jest zdolna to tego, by ją widzieć.

Gdy tylko mijałyśmy środek rzeki, przezroczysta ścieżka wypięła się w trzy garby i równa powierzchnia przekształciła się w strome schodki. Smółka, nie utrzymawszy się, usiadła na tylne nogi, i z piskiem potoczyłyśmy się w dół, jak na sankach z lodowej górki. Za plecami coś wyło, sapało i chlapało, Rolar i Orsana walecznie (to znaczy obnażywszy miecze i nie obracając się plecami do rzeki) rozbiegli się w różne strony, a wilk, nastroszywszy się i wyszczerzywszy kły, przypadł do ziemi. Gdybyśmy posiadały oczy z tyłu głowy, razem z kobyłką piszczałabym jeszcze głośniej: Kraken, który wynurzył się z głębi spróbował chapsnąć nas zębami, lecz niewiele chybił i w paszczę wpadła mu ścieżka. Unoszący się na powierzchni smok nabrał niemałą prędkość i wyskoczył z wody na jedną trzecią srebrzysto – zielonego ciała, odciągnąwszy ścieżkę, jak strzała łuku. Co zdarzyło się dalej, nietrudno się domyślić – ja i koń koziołkując wylecieliśmy na brzeg, a nadzwyczaj energicznego krakena z podwójną prędkością pociągnęło w dół, następnie znów szarpnęło wzwyż i znowu w dół, jak wiszący na strunie spinacz. Po piątym lub szóstym drganiu “struna” uspokoiła się, smok rozwarł zęby i powoli zatonął, zamykając wyłupiaste oczy wiszące mu na nosie i bezwiednie płynąc, kołysząc się całym ciałem.

Smółka przejechała się kilka sążni na zadzie, potem wpadła na sposób hamowania, nie zrzuciwszy amazonki. My nie zdążyłyśmy nawet do rzeczy się przestraszyć, lecz, spojrzawszy na blade twarze moich przyjaciół i zza których wyglądały mordy ogierów, żywo doszłyśmy do formy. Nie spieszyłam się wstawać, obawiając się, że nie utrzymam się na drżących nogach.

– Do-dokąd t-teraz? – “rześko” zapytałam.

– T-tam. – Wskazującego palec Rolara drżał najmniej, na konia udało mu się wskoczyć dopiero za drugim razem. Nieopodal była wąska przesieka, tradycyjna dla wampirzych dolin, która zaczynała się nie od samego skraju lasu, a dopiero za krzakami. W Dogewie takich było mnóstwo. Określić, w jakim miejscu trzeba przedrzeć się przez wyglądający na nieprzystępny las, mógł tylko stary mieszkaniec, znającego się na tropieniu i okolicy. Na zwykłych drogach stały straże, legitymujące i pobierające wjazdowe cło.

Rolar popędził konia ostrogami, a ten pochylił głowę i jak taran poszedł przez krzaki, z trzaskiem łamiąc i rozsuwając gałęzie. Wianek rozkapryszał się, i Orsana musiała zrobić trzy kółka, raz po raz podprowadzając go do krzaków, od których on odwracał w ostatnią sekundę. Choć bardzo to dziwne, kaprysiła i Smółka, dla której dotychczas pojęcie “bezdroże” nie istniało. Ona nie, że sprzeciwiała się przeciw chłoszczących po mordzie gałęzi, bardziej nie podobało się jej przebywanie na tym brzegu i mój pomysł by jechać dalej. Ale co miała zrobić: z Nadworną Wiedźmą, ponadto uzbrojoną w pręt, nie podyskutujesz.