Zanim krzaki zwarły się za końskim zadem, obejrzałam się na rzekę, i ścieżka, powtórnie błyskając, zginęła.
Arlisskij las był bardziej mroczny od dogewskiego – może, z nieprzyzwyczajenia lub dzięki pochmurnej pogodzie, która jak zawsze zepsuła się przed wieczorem. Nie śpiewały ptaki, chociaż w liściastym lesie, do końca wiosny śpiewały ptaki rankiem i ciemną nocą, tak inspirującej słowików. Nad głowami nieprzyjaźnie szeleściły ciemne dębowe liście, do nas i do końskich nóg raz po raz przylepiała się zakurzona pajęczyna. Dogiewscy Strażnicy chodzili właśnie po takich ścieżkach, “efekt brudnopisu” związywał je w jedyną sieć, dając możliwość patrolować większą dzielnicę granicy, którą można obejść w dziesięć minut. O żadnej pajęczynie tam mowy nie było, pająki nie nadążały naciągnąć i dziesiątki sieci, jak Straże znów je rozrywali. Niedbałość tutejszych żołnierzy straży granicznej, obliczając, że Arliss pokłócił się ze wszystkimi rasami, budziła czujność. Czyżby oni liczą na krakena? Tę kreaturę nie tak trudno oszukać lub odciągnąć, zwłaszcza jeżeli ty sam jesteś magiem lub masz kilku “zbytecznych” kompanów.
A tu jeszcze zaczęło się coś niedobrego dziać ze Smółką. Podkuliwszy ogon i wciągnąwszy szyję w siebie, ona pochrapywała, parskała, bryzgała pianą, szła po dziwnej falistej trajektorii, dziko krzywiła się na strony, odskakiwała od wypełzających na drogę korzeni.
– I dlaczego nie rozpoznamy w niej objawów choroby? – zbyt późno zaczęłam się martwić, nie rozumiejąc, co dzieję się z moją bojową przyjaciółką. Rolar proponował mi zostawić konia w Kuriakach i przesiąść się na jego ogiera, lecz zrezygnowałam, chociaż Smółka podlegała podwójnemu zabezpieczeniu – była pół kjaardem, jak i kobyłą. Coś nie chciałam wierzyć w historię z zarazą. Jeżeli to taka już straszna i śmiercionośna zaraza, to dlaczego przez trzy miesiąca ona nie wyszła poza granice Arlissa? I Len, któremu na pewno o niej powiedzieli, nie życzył zmienić Wolta na zwyczajnego konia. A on nie z tych, kto lezie na rożen z czystego uporu. Wychodzi, że wiedział lub podejrzewał coś, tak jak ja.
Pospiesznie obejrzałam Smółkę od stóp do głów, przemacałam brzuch i poobserwowałam aurę, ale żadnych odchyleń, nie licząc dziwnego zachowania, nie znalazłam.
– Według mnie, ona się po prostu boi. – przypuściła najemniczka.
– Krzaków i drzew?
– Tego, co w krzakach i za drzewami.
– Rolar, a ty kogokolwiek czujesz?
– Nie. Najwyżej parę biełek na tym dębie.
– Chyba moja kobyła nie posiada takiej ostrej biełkofobii.
– I chyba nie można się zdawać na jego słowa. – podchwyciła Orsana. – Osobiście nie opuszcza mnie poczucie, że ktoś patrzy mi się na plecy.
– Mnie też. – zgodziłam się. – Ręczę, Smółka też to czuje.
– macie manię prześladowczą, dziewczyny. – wyrozumiale rzucił wampir. – Nie ufacie mi – popatrzycie na mojego ogiera: nawet ucho mu nie drgnie.
– Was, chłopów, weźmie… – westchnęła Orsana. – Rolar, w ogóle masz pojęcie o takiej rzeczy, jak żeńska intuicja?
– A, masz na myśli żeński ekwiwalent logicznego myślenia?
– Rolar, a gdzie Straże? – znowu zbyt późno się spostrzegłam. – W Dogewie oni już dawno by nas zatrzymali lub chociażby pokazali się zza drzew i przywitali. Ani jednemu człowiekowi, jeżeli jego przyjazd nie był uzgodniony z Władcą, nie udawało się przeniknąć w głąb doliny nawet na setkę kroków. Straże Granicy wyróżniali się węchem, który czasami nie ustępował samemu Władcy, i rozpoznawali nieznajomych na pół wiorsty.
– Nie wiem… – Rolar obejrzał się po bokach, chociaż według mnie, i tak było wszystko jasne – w pobliżu nie ma ani jednego Strażnika.
– To dziwne… Prawda, z tej ścieżki mało kto korzysta… Lecz dla Strażnika to nie ma znaczenia, on znajdzie cię nawet w największej gęstwinie.
Pogrzebałam w kieszeniach i zaproponowałam Smółce chlebową skórkę, ale ona w roztargnieniu powąchała ją i odwróciła się, kontynuując wypatrywać anonimowego szpiega.
– Zgoda, niczego nie wyczuwasz, pojedziemy dalej. – włożyłam nogę w strzemię, lecz wskoczyć na konia nie zdążyłam. Smółka nagle pisnęła, tak samo jak przy napadzie łożniaków, i stanęła dęba, młócąc w powietrzu nogami z pazurami. Utkwiwszy w strzemieniu, spadłam na plecy i ze świstem wyleciałam z buta, który razem z kobyłą pogalopował z powrotem w stronę rzeki.
Pytać, czy wszystko ze mną w porządku nikt nie zaczął – ja jednym szybkim ruchem usiadłam, samo zdziwiwszy się z własnego zdrowia i żywotności. Zresztą, mieliśmy poważniejsze problemy – kogo bić i gdzie uciekać, jeżeli wrogów będzie trochę za dużo.
W przydrożnych krzakach cicho trzasnęła gałąź. Jedna, druga, jeszcze bliżej… Rolar i Orsana synchronicznie machnęli mieczami, a ja zebrałam się, gotowa rzucić pulsar w pierwszą niesympatyczną różę lub mordę, lecz tu nagle gałęzie drgnęły, rozsunęły się, i na ścieżkę przed nami wyskoczyła mała ruda sarna. Potrząsnęła długimi uszami, przekrzywiła się na malowniczo sparaliżowaną grupę i rzuciła się precz na złamanie karku.
– Doskonale. – mój ton i wyraz twarzy absolutnie nie pasował z sensem wypowiedzi – po prostu wspaniale. A teraz za nią z wyciem skoczą stada wilków i tłum rozbójników, i my umrzemy od zgrozy zanim nas dopadną.
– Tam nie ma nikogo. – sprzeciwił się zmieszany Rolar, wkładając miecz do pochwy.
– Otóż właśnie, nie. I kobyły mojej też nie ma. Wy coś pojmujecie? – wstałam, podkulając bosą nogę i żywo przypominając sobie kolegę po nieszczęściu, nienawistnego wieśniaka z kamieniami w butach.
– A ty?
– Mogę tylko przypuścić, że ktoś tu czarował. I bardzo dobrze, ponieważ niczego nie czuję. Zaraza, wszystkie moje rzeczy i zioła zostały w przytroczonych torbach, a bez nich sprawdzić mojego domysłu nie możemy. (“Dobrze, że choć żuczkojada nie wyciągnęłam z kieszeni”,- dodałam w umyśle).
– Fantomy, jak w tym zamku, tylko że niewidoczne? – zrozumiała Orsana. – Lecz po co wampirom straszyć swoje konie?
– Nie ma po co. – potwierdziłam. – Znaczy, że robi to ktoś inny. Różnica mała, ale pewnie robi to ktoś z zemsty za wydalenie.
– Człowiek?
– Lub rusałki. One potrafią czarować – prawda, po swojemu, bez zaklęć. Jakoś udaje im się zagęszczać wokół siebie magiczną energię i przekształcać ją w siłę myśli.
– Wśród elfów i gnomy też są magowie. – przypomniał wampir.
– Lecz ich nie truli, jak rusałek, i oni nie zaczną robić drobnych świństw.
– Jak ludzie?
– Otóż właśnie. – mrugnęłam porozumiewawczo wampirowi z takim zbójniczym błyskiem, jakbym dnia nie mogła przeżyć bez małego sabotażu. – Rusałkom nic innego nie pozostaje jak wyjść na ląd, a stoczyć otwartej walki z nami nie mogą.
Musiałam wdrapać się na Karasika i usiąść za Rolarem. We dwoje w jednym siodle było ciasno i niewygodnie, szerokie plecy wampira zasłaniały mi widok z przodu i częściowo z boków, a chyboczące nogi nie dosięgały strzemion. Próbowałam umieścić je na piętach Rolara tak, że na pewno nie był uszczęśliwiony moim sąsiedztwem.
– Jeśli przez zatrutą rzekę rusałki nie mogą zbliżyć się do Arlissa, to jak udaje im się sprowadzać tu fantomy?
– Może dlatego ją zatruli? Chociaż ty ma rację, fantomy trzymają się najwyżej kilka dni. No, nie wiem. Najwyżej ktoś regularnie nasyła je z innego brzegu.
– Udając rybaka? – skrzywiła się Orsana. – Schować się tam nie ma gdzie, a trafić w niego strzałą to łatwizna.