– Ale dała nam tylko pół godziny!
Wampir się tylko skrzywił.
– Nie bójcie się. Lereena ma wiele wad, ale nie będzie za nami biegać z klepsydrą i nie poślę za nami oddziałów łożniaków. Trudniej będzie uzyskać drugą audiencję i porozmawiać z nią o łożniakach. Pójdę teraz do niej, porozmawiam, a potem…
– Rolar, bądź przytomny! Trzeba wiać, póki się nie rozmyśliła,- błagała Orsana, łapiąc wampira za rękaw. – Jakie, do łysego ghyra, podejrzenia?! Ona jest łożniakiem i nie ma się co zastanawiać! Doradca też jest z tej bandy – patrzy na nas jak szczur pod miotłą!
– Nie jest łożniakiem,- pokręcił głową Rolar. – Już własny… Władczyni z nikim nie pomylę.
– No to jest z nimi w zmowie! – złapałam Rolara za drugi rękaw.
Unieruchomionego między nami, ale wciąż próbującego iść do Lereeny wampira, trzymałyśmy mocno.
– Otwórz oczy! Czy Władczyni nie zauważyłaby jak jej poddani zmieniają się w metamorfy? Udajmy, że odjeżdżamy… tylko udajmy – jestem pewna, że za nami pojadą. Prawdziwa Lereena by nas jeszcze puściła, ale te potwory – nigdy! My wiemy o nich, zabiliśmy z pół tuzina ich wspólników – to wystarczy nie na trzy, a na trzydzieści wyroków skazujących.
Ale trzy głosy – mój, Orsany i rozumu nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Rolar stanowczo strząsnął z siebie nasze ręce i szybko poszedł, a raczej pobiegł za oddalającą się Lereeną.
– Lereena, rew! Qur lehar′t!
– Weer lehar′ten? – niechętnie odezwała się Lereena, zatrzymując się, i w tej samej sekundzie najbliższy wampir stojący za jej plecami rzucił się na nią, objął ręką za szyję i przystawił do gardła szeroki myśliwski nóż.
Przez niecierpliwość widzów przedstawienie zaczęło się wcześniej.
– Co to za żarty?! – Władczyni próbowała udawać królewskie oburzenie, ale nie osiągnęła sukcesu. – Straż, na pomoc!
Oczywiście nikt się nie poruszył. Na placu zapanowała trumienna cisza.
– Oddaj mi miecz głupolu,- zasyczał doradca, wychodząc zza pozostałych wampirów.- Też ciebie to dotyczy, najemniczko… i żadnej magii, inaczej ona umrze!
Orsana i Rolar wymienili spojrzenia. Oddać broń wrogowi – to oznacza pozbycie się ostatniej nadziej. Ja miałam lepszy wybór – magia zawsze była przy mnie… przynajmniej póki miałam głowę.
Lereena nie wydała żadnego dźwięku, ale w jej stale pogardliwym spojrzeniu widoczny był strach i błaganie o pomoc. Zawahawszy się, Rolar ostrożnie położył miecz na ziemi i popchnął go w stronę doradcy. Ten się nachylił i go poniósł, z zadowolonym uśmieszkiem i orężem w ręce. Teraz oczekująco popatrzył się na Orsanę.
Zmusić najemniczkę nie było takie proste.
– Podejdź to dostaniesz! – zaparła się, wyciągając swój miecz, ale nie dla wroga. – spróbuj mi go zabrać!
– Orsana! – tragicznie wyszeptał Rolar. – No proszę… błagam ciebie… przecież oni zabija Lereenę!
– No i ghyr z nią! Nie podoba mi się i nigdy mi się nie podobała.
Nie wiadomo, ile łożniaków zdążyłaby zabić nasza najemniczka, ale nagle Lereena pisnęła, ostrze powoli zaczęło wrzynać się w jej szyję, a potem wypadło z bezwładnej ręki i na ziemię spadła głowa. Miecz opadł, potem znów wzniósł się do góry, kreśląc łuk wokół właściciela.
Te złociste włosy i ironicznie zwężone oczy rozpoznałabym wśród tysiąca innych.
Len!!! Ale jak?!
Czasu na wyjaśnienia i szczęśliwe uściski nie było. W tym samym momencie wyciągnęłam raptownie z kieszeni paczuszkę z proszkiem z żuczkojada, na oślep rozdarłam opakowanie i rzuciłam je w powietrze.
Co tu się zaczęło dziać! „Wampiry” znajdujące się najbliżej nas zapiszczały z bólu, porzuciły broń i zaczęły obracać się w kółko, rozrywając paznokciami swoje ciała. Rolar zręcznie przedostał się przez otaczający go pierścień łożniaków, poturlał po ziemi, kopnął doradcę w pachwinę i w locie złapał swój miecz, który wypadł z bezwładnej ręki. Sekundę później stał ramię w ramię z Lenem i Orsaną, którzy teraz rąbali na kawałki metamorfy, które uniknęły styczności z żuczkojadem. Tych było niedużo. Ja, która kucnęłam po środku wojennej zawieruchy, nie przestawałam bombardować najbardziej żywotnych wrogów krótkimi salwami zaklęć. Teraz wiedziałam z czym mam do czynienia, więc pachy (takie stworzenia – przyp. red) i zajączki wiały na wszystkie strony.
Na świętowanie zwycięstwa nie było czasu. Ze wszystkich stron napływały nowe oddziały wroga. Pierwsze trupy zaczęły się rozkładać, rozpływając się na gołej ziemi. Pod nogami od razu zrobiło się ślisko.
Tylko Lereena, nieustannie mrugając oczyma, rozglądała się wokół z wyrazem bezgranicznego zdziwienia na bladej twarzy.
– Do świątyni! – pierwszy połapał się Rolar. Chwyciwszy Władczynię za rękę, tak nonszalancko pociągnął ją za sobą, że ta nieomal uderzyła w zapaskudzoną belkę.
– Co… jak możesz… impertynent! – zawyła Władczyni. Na dalsze sprzeciwy Lereena nie miała czasu – Rolar nadal wlókł ją do świątyni, wyciągnąwszy przed siebie rękę z mieczem. Len i Orsana ubezpieczali go po bokach, blokując uderzenie przeciwników, albo odpychając nogami leżących, bezwiednie miotających się po placu. Zatrzymałam się i starannie plotłam zaklęcie. Ognisty półokrąg spalił dobrą jedną trzecią placu. Ogromne drzewo, które płomień walnął w korzeń, z trzaskiem upadło na najbliższy dom, miażdżąc ściany jak papier.
Dogoniłam przyjaciół przy samym progu świątyni. Len i Orsana zatrzasnęli drzwi od razu za moimi plecami i założyli je belką.
Nabrawszy tchu, ustawiliśmy się przyjaciel na przyjaciela. Zauważyłam, że wampiry i najemniczka nie mają zamiaru opuszczać obroni. Pod ich wzrokiem Lereena zwinęła się w kulkę, przeciwnie kręcąc głową:
– Nie, nie! Nie wiedziałam! Naprawdę! Nie jestem z tym związana! Rolar co tu się dzieje?
Wampir bez szacunku splunął na podłogę.
– Co się dzieję? Co się dzieję?! Święta naiwności! Kto tu jest Władczynią? Ty czy ja? Idź i zapytaj swojego nowego doradcy, jeżeli nie możesz skorzystać ze swojego daru!
Na zewnątrz zapanowała podejrzana cisza. Na wszelki wypadek też wstrzymaliśmy oddech, obawiając się przepuścić jakąś atrakcję.
Z pewnym wahaniem ktoś z pełną kulturą zastukał w drzwi.
– Kto tam? – cienkim szyderczym głosem zapytała Orsana.
– Otwórzcie! – naiwnie zażądali łożniaki głosem doradcy.
– Sami otwórzcie! – zjadliwie zaproponował Len, wygodniej chwytając miecz. Gnomi miecz prawie że syczał w rękach nowego właściciela, ale stalowy chwyt uniemożliwiał powrót do dawnego właściciela. (?)
– Nie przeciągajcie swojej śmierci,- doszło do nas zza drzwi. – I tak stamtąd nie wyjdziecie, zbędziecie zdychać z pragnienia i głodu, a to nawet idzie nam na rękę!
– Całe życie to uciekanie od śmierci,- filozoficznie wzruszył ramionami Rolar. – Spadaj, chodząca padlino. Tu nie burdel, żeby ci otworzyli po jednym pukaniu.
Metamorfy umilkł, myśląc nad następnym zdaniem.
– Gdybym nie wiedział, że to siły nieczyste, to bym myślał, że za drzwiami stoi przyzwoity wampir, nie na żarty rozgniewany niedawną rozmową z krnąbrnym ludem – ze zdumieniem powiedział Len i nieoczekiwanie z całej siły wbił niesforny miecz aż po samą rękojeść i z taką samą szybkością go wyciągnął. Na rysie pośrodku ostrza widniała krew, a po tamtej stronie drzwi ktoś z chrypieniem osuwał się na ziemię.
Mieliśmy wielką nadzieję, że to był doradca, jednak nie był aż tak głupi, by podsłuchiwać przy samych drewnianych drzwiach.
– Hej, wy! – znów zaprowadził który zbrzydł głos. – Potrzebujemy tylko Władców, pozostali mogą iść sobie na cztery strony świata!