Lereena powiewała nad placem, jak prześcieradło które zerwało się z sznurka, nie pomagając swoim, a siejąc panikę w szeregach przeciwnika, uniemożliwiając łożniakom uświadomić sobie swoją przewagę liczebną i wymyślenia jakiegoś lepszego planu. Prawdziwe wampiry, widocznie, często spotykały się z atakami histerii swoich “przepięknych” kobiet i prawie nie zwracały na to uwagi, tylko kulili się, kiedy przelatywała tuż nad samą ziemią, piskiem rozszarpując jakiegoś nieroztropnego wojownika. Zostawione przez nią szkody powodowały, że bitwa na nowo się rozkręcała.
Kontynuowałam częstować wszystkich chętnych bojowymi pulsarami, i po upływie kilka minut moją rezerwa sięgnęła do dna – po raz pierwszy przez ostatnie dwa tygodnie. Nie miałam czasu szukać energetycznego źródła, więc musiałam wziąć miecz. W przez głowę śmignęła mi podła myśl, że lepiej rzucić nim w łożniaków i upaść na ziemię udając trupa, ale zamiast tego przylgnęłam do pleców Orsany, gdzie chroniłyśmy się nawzajem. Parę uderzeń udało mi się zablokować, następnie Najemniczka wykonała półobrót i drasnęła mojego przeciwnika samym koniuszkiem miecza, za to w poprzek gardła.
Wrogowie ponieśli ogromne straty. Elitarny dogewski oddział i winnescy żołnierze straży granicznej, zahartowani częstymi potyczkami ze skorymi do bójki stepownikami, drogo sprzedawali swoje życia – dwa – trzy za jedne. Ale niestety za wszystkich stron placu przybywało „kupców”, po cichutku biorąc górę.
W tym samym momencie na niebie pojawił się czarny punkt. Szybko nabierał kształtu i rozmiaru smoka, raczej smoczycy. Gereda zrobiła krąg nad placem, szukając odpowiedniego miejsca i usiadła na dachu świątyni. W zamyśleniu popatrzyła w dół, jak ogromna skołtuniona wrona toczyła się po ziemi, (chodzi o to, że wojownicy przypominali hmm… zmokłą nastroszoną wronę, o ile dobrze zrozumiałam autorkę – przyp. red) a następnie głęboko wciągnęła powietrze i dmuchnęła płomieniem w sam środek starcia, gdzie akurat bił się w nierównej walce Len, parę dogewskich wampirów i dobry tuzin niezbyt przyjaznych łożniaków.
Zaczęłam krzyczeć bodaj czy nie głośniej od Lereeny, ale kiedy płomień znikł, w czarnym wypalonym kole stało kilka zażenowanych wampirów, których buty i kolczugi malowniczo dymiły. Władca powitalnie oddał honory Geredzie mieczem, i wampiry znów rzuciły się do walki.
Mój krzyk poszedł mi na rękę – smoczyca zauważyła mnie z Orsaną i celnie plunęła ogniem w skradających się do nas łożniaków. Złocisto – purpurowy strumień rozprysnął się na ziemi, przeciwnicy zginęli w odbitym słupie ognia i więcej się nie pojawili. Uderzył w nas żar, ale nie stopił się nawet jeden włos. Lewark chwalił się, że smoki potrafią wytworzyć trzydzieści sześć rodzajów płomienia, od iluzji do płomiennego skrzepu, wybiórczo spopielającego rycerza w caluteńkiej zbroi i na odwrót. Po żarze przyszedł czas na pot – w tak rzeczywistej demonstracji brałam udział pierwszy raz i przyjemności z tego, jak to powiedzieć, nie miałam żadnej. Zwłaszcza, kiedy spojrzałam na miecz Orsany, wysmarowany krwią łożniaków i dymiący się do samej rękojeści. Gdzieniegdzie na przyjaciółce gniła kurtka.
Jeszcze dwa – trzy takie same efektywne splunięcia – i łożniacy ginęli! Porzuciwszy miecze, rzucili się we wszystkie strony byle dalej. Nie goniliśmy za nimi, najwyżej do końca placu – za bardzo się zmęczyliśmy i nie ryzykowaliśmy wbiegać do nieznanego lasu.
Lereena nadal piszczała, robiąc okręgi wokół świątyni. Podczas nieobecności innych dźwięków jej wycie wbijało się w uszy z potrójną siłą. Smoczyca pozwoliła jej zrobić jeszcze trzy okrążenia, a następnie złapała ją zębami jak pies przelatującego obok wróbla i wampirzyca zginęła w jej paszczy. Na zewnątrz zostały tylko skrzydła. Trochę podrygując zwisały z jej paszczy i powoli zaczęły ginąć we wnętrzu pyska Geredy. Gereda poczekała parę minut i obrzydliwie splunęła Władczynią na łączkę przed świątynią. Lereena poruszyła się, z trudem uniosła się na łokciach i tępo popatrzyła się na zawaloną przez trupy plac.
W ciszy, która nastąpiła, Len jako pierwszy uniósł nad głową miecz i obie armie zwycięzców triumfująco i bez sensu zaczęły krzyczeć, a potem rzucili się bratać, nie patrząc, gdzie są ludzie, a gdzie wampiry.
ROZDZIAŁ 9
Rano cały Arliss śmierdział padliną. Śmierdziało powietrze, ziemia, woda, trawa, a nawet kwiatki. Okropnego zapachu nie dało się niczym zwalczyć i nie można było się do niego przyzwyczaić. Jedzenie straciło cały smak. Jedliśmy tylko po to, żeby pokonać słabe nogi i burczenie żołądka.
Doskonale rozumiejąc, czym może grozić każda sekunda zwłoki, ludzie i wampiry urządziły sobie wojenną naradę, podzielili się na mieszane grupy liczące dziesięciu – dwudziestu wojowników i udali się przeczesywać las. W torbie Kelli znalazła się nalewka z żuczkojada, która rozlali do bukłaków i sprawdzali każdego jadącego w przeciwnym kierunku, czy to był zgrzybiały staruszek czy sześcioletnia dziewczynka ze wzruszającymi niebieskimi oczyma.
Od razu zniszczyliśmy most, ale zapewne większość łożniaków już zdążyła uciec. Pozostali nie mieli się gdzie ukryć.
Źli, zmotani, otępieni od długiej rzezi, razem z Orsaną, Rolarem i Lenem szliśmy po dolinie jak trzy demony śmierci z karzącymi mieczami i jednym – z karzącą magią. Nie potrzebowaliśmy żuczkojadu – Władca prowadził pod uzdę Wolta. Koń ostrożnie rozglądał się po bokach i łożniakom ani razu nie udało się zaatakować nas bez uprzedzenia. Ale nawet tego nie próbowali, bardziej zajęci ratunkiem swojej cennej skóry. Tylko raz z krzaków wyskoczyło od razu dziewięć uzbrojonych łożniaków-wampirów, ale zdążyłam uzupełnić wcześniej rezerwę w napotkanym źródle i moi przyjaciele nie mieli się czego obawiać. Po upływie dziesięciu godzin w naszym „spisie” figurowało siedemnaście “wampirów”, cztery wilki, jeleń i dzik. Na nasze szczęście, metamorfy wybierały dla transformacji obiekty średniej wielkości. Nie musieliśmy gonić myszy albo wróbli, a na niedźwiedzie nie wpadliśmy.
Z wampirami dały sobie radę miecze, ale zwierzęta, które nie chciały się bić, rzucały się do ucieczki. Mogły dogonić je tylko pulsary, które natychmiast zamieniały ich ciała w smętne tuszki. Apetyczny zapach smażonego mięsa szybko zmieniał się na fetor, potwierdzając, że Wolt się nie pomylił. Orsana przejęzyczyła się, że od dzisiaj będzie zapaloną wegetarianką i nikt nie próbował jej poprawić.
Nieprzerwane używanie magii nie były za darmo. Upadałam pierwsza – zemdlałam. Nigdy w życiu nie musiałam tak długo i monotonnie czarować. Wyczerpywało to bardziej niż bieganiny po lesie. Byłam nieprzytomna najwyżej pięć minut i, ocknąwszy się, zapewniałam, że świetnie odpoczęłam i mogę iść dalej, ale przyjaciele oczywiście mi nie uwierzyli. Rolar stwierdził, że moja cera przypomina mu niejakie prygucze ziemnowodne (cholera wie, co to za roślina – przyp. red) przy czym na ostatnim zdychaniu. Większością głosów (przy jednym przeciwnym) zdecydowaliśmy się na powrót.