Выбрать главу

Ludzie niestety nie mieli drugiej szansy. Ojciec Orsany stracił większą część swojego oddziału…

Piątego dnia przybył goniec z Winessy z medalem dla Orsany. Tamtejsi magowie złapali około stu łożniaków, a jeden z nich zdążył już przybrać postać królowej i tego samego wieczoru przejąć ciało samego króla. Owdowiały król wyrażał Orsanie swoją bezgraniczną wdzięczność, że we właściwym czasie go uprzedzili – wraz z medalem dostała zamek i setkę akrów ziemi, która nie będzie podlegała podatkom przez następne dziesięć lat. Nasz król ograniczył się do pochwalnego listu “Za zasługi dla Ojczyzny”, który uroczyście ogłaszał, że stałam się Nauczycielem oraz, że Rolar dostał awans. To nie kosztowało naszego monarchę ani grosza, więc Konwent Magów szybko spróbował naprawić ten błąd – Nauczyciel mgliście napomknął o niejakim gnomim banku, gdzie mieliśmy pójść po powrocie do Starminu. O rozmiarze nagrody mag nas nie poinformował. Widocznie była nielegalna.

Na wieść o nagrodzie dla Orsany jej ojciec cieszył się najbardziej ze wszystkim tu obecnych. Świecił jak słoneczko i każda rozmowa z nim sprowadzała się do jego pięknej, mądrej i odważnej córki. Nie było teraz mowy o ewentualnym zamążpójściu Orsany: miała robić karierę, żeby sławić nazwisko swej rodziny. To co kiedyś było przeszkodą teraz stało się zaletą: potomkowie Orsany będą mogli powiedzieć, że WSZYSCY w ich rodzie – i mężczyźni i kobiety – razem obronili mieczami swej ojczyzny. Sama Orsana przyjął medal z udawaną obojętnością, ale gdy tylko zostaliśmy sami z głośnym piskiem i krzykiem: “Hura!!! A przecież jestem jeszcze taka młoda!” – zawisła Rolarowi na szyi. Wampir nie miał nic przeciwko i z entuzjazmem objął ją poniżej talii.

Niestety, do każdej beczki miodu jest też łyżka dziegciu i dostała się mi. Nadal nie rozmawiałam z Lenem. Nie tak, że kiedy musieliśmy odezwać się do siebie pisaliśmy sobie lakoniczne liściki i demonstracyjnie wtykaliśmy je sobie w dłonie, ale obcowaliśmy na wyjątkowo kulturalnym poziomie. A to było jeszcze gorsze, bo odbierało ostatnia nadzieję na pokój. No bo jak tu można porozmawiać, jeżeli w odpowiedzi na uprzejme i wyraziste: “Witam Was, Władco” słyszy się w odpowiedzi chłodne: “Dzień dobry, pani wiedźmo. Macie do mnie jakieś pytania?” – i na odwrót.

Orsana śmiała się i twierdziła: “Kto jest mądrzejszy, ten pierwszy przyzna się do głupoty”, ale jakoś w to nie wierzyłam. Nie czułam się winna, Len widocznie także, i nie zamierzaliśmy się do niczego przyznawać.

Przed naszym odjazdem Lereena zorganizowała uroczystą kolację na cześć gości i ratowników Arlissu. Pierwszy puchar wypiliśmy stojąc i milcząc, potem tłum zaczął się ożywiać, posypały się żarty i zabrzmiał śmiech, zagrała cicha muzyka. Młodziutkie arlijskie wampirzyce, które roznosiły półmiski i napoje, robiły oczka do wineczan, urzeknięte przez długie włosy i wąsy ludzkich wojowników. Wojownicy dogewscy, także nie cierpieli na brak zainteresowania, a do Lena lgnęły jak do miodu, wciąż wpadając na siebie i złośliwie świdrując na wylot oczami konkurentki.

Siadaliśmy za stołek jak popadło. Usiadłam między ojcem Orsany a Kellą, a Len i Orsana usiedli naprzeciwko mnie. Dogewska Zielarka patrzyła na mnie z autentycznym zachwytem i powagą. Nawet z lekkim uwielbieniem, chyba. Nie wiem, kto i co jej naopowiadali, ale na pewno nie zmniejszyli mojej roli.

Dopiero teraz dowiedzieliśmy się, komu mamy być wdzięczni za pomoc. Przywiązany niedaleko “winowajca” popatrzył się w nasza stronę i niegłośnie zarżał, domyśliwszy się, że zaczęliśmy o nim rozmawiać. Dzieciarnia oblegała Wolta i dawała mu słodycze, a czarny ogier z przyjemnością zbierał plon zasłużonej chwały.

– Wyobrażasz sobie, co pomyśleliśmy, kiedy trzy dni po twoim odjeździe na dogewski plac wbiegł zakrwawiony koń Władcy! – opowiadała Kella, zmieniając się na twarzy przy wspomnieniach. – Wolt nigdy by nie zrzucił gospodarza, nawet ranny. Wyszło więc na to, że stało się coś okropnego i nieodwracalnego, a my byliśmy pewni, że Len nie ma Strażnika. Dogewa wzburzyła się, Seniorzy zaczęli organizować wojsko, a ja z dziesięcioma tuzinami ochotników pojechałam na zwiady, a jeśli będzie trzeba – i na bój.

Zielarka przełknęła łyk wina i odetchnąwszy, kontynuowała:

– Oczywiście, nie wiedzieliśmy, co, gdzie i z czyjej winy to się stało, więc pojechaliśmy po śladach ambasady. One prowadziły do Arlissu, a po kilku godzinach, w leśnym parowie, zobaczyliśmy kilka trupów i ostatecznie przekonaliśmy się, że sprawa źle wygląda. Wysławszy gońca do Dogewy pojechałam dalej, nie zatrzymując się aż do samego Arlissu. Przy wiszącym moście jakieś typy – teraz wiem, że łożniacy, ale wtedy bardzo oburzyłam się od takiej bezczelności – próbowali nas zatrzymać, ale stratowaliśmy ich końmi.

– Dlaczego przyjechaliście na normalnych koniach, a nie na kjaardach? – zdziwiłam się. – Przecież one są wytrzymalsze!

– Na konie przesiedliśmy się tylko w Kuriakach, nieomal nie zamęczając na śmierć kjaardów. Biedne, ledwie trzymali się na nogach, zostawiliśmy ich w zamian za zwykłe konie. Oprócz Wolta, on przeskoczył przez ogrodzenie i poleciał za nami. Jakby przewidział – w lesie mój koń zwichnął nogę i dodatkowy koń bardzo się przydał. No, resztę sama znasz. Strasznie poszczęściło nam się z ludźmi – w pojedynkę nie wytrzymalibyśmy z łożniakami nawet pół godziny. Tylko jednego nie mogę zrozumieć: dlaczego za córką, która uciekła, gonili całym wojskiem, na dodatek przygranicznym, po cudzym kraju?!

Ojciec Orsany dopił wino, zagryzł je kawałkiem wyglądającego okropnie sera z czarno-czerwoną pleśnią, i chętnie włączył się do rozmowy:

– To jakoś samo wyjszło. Była u nas zamiana garnizonu, chłopcy w urlop mieli, a tu przyszedł od króla rozkaz: pojechać do Starminu, zawieść cosik ciężkiego – widocznie sztabki złota. A dopiro potom na urlop. No i pryjechali my do stolicy, przekazali my ciężar do skarbca i se myślimy: przecie jesteśmy w Belorii, to musim zobaczyć ten sławny elficki zamek, nie prawda? Przez jeden dzień sobie pozwidzamy.

Na mnie i Orsanę napadł bezduszny śmiech, więc skuliłyśmy się nad talerzami, wyobrażając sobie, jak zmieniły się ściany po wizycie dwóch setek wineskich wojowników, którzy dyponują pokażnym wojennym słownictwem. Miłośnik dawnych czasów ze zdumieniem zmarszczył brwi, ale że nie słuchaliśmy go tylko my to nadal kontynuował:

– Przed powrotem, wiadomo, poszliśmy do karczmy, gordło piwem pocieszyć. A tam muzykanci godają: molo, przyszły w dzień jakijeś dziewcziny durnowate, o wąpierzach gadały, to wszelka ludyna zwiała z karczmy, aż poblisko plac zniosło. Najpierw się śmiołem, póki nie powidzieli: jedna dziewczina ruda, a druga jasna, oboje z mieczami, przy koniach, a jasna ma noże i kolczugę. Najemniczka, moje buty, z winnieskim herbem. Pytam się dalej myzykantów, że wygląda jak… macierz rodzona! To moja Orsanka w karczmie szumu narobiła! Ja myślał, szto ona w zamku siedzi, bo pochodziliśmy trochę przed moim odjazdem, a ja w Witiagu podarunek jej kupiłem, a tu… A tu chtoś powiedział, że łona, w wąpierze pytała, razom z toł ryżoł dy jakimś mężczyzną czarnym do Kraju jezior jechała, stamtąd do Orlissa niedaleko! Chłopcy, mówię, ratunku! Trzeba córeczkę majorowi uratować, póki wąpierze jej zasmoktały! No, my do koni od razu – nikt nie odmówił! – i do Orlissu!