Выбрать главу

– Tysiąc kładni.

– Mało – stwierdziłam i natychmiast zrozumiałam: przecież za te pieniądze można dostatnio przeżyć kilkadziesiąt lat, a na wsi kąpać się w luksusie do głębokiej starości, uszczęśliwiwszy długo oczekiwanych potomków-spadkobierców.

– Pięć.

Ciekawie, skąd u niego tyle złota? Nawet jeżeli rozbójnicy w ciągu miesiąca pracowicie grabili wszystkich przejeżdżających Witiagskim traktem wozy (i przy tym znaleźli sposób by zostać nie zauważonymi) i żyli w reżimie najokrutniejszej ekonomii, przerzucając się z chleba na wodę, im wypadłoby pożegnać się ze wszystkimi dobrami.

– A dziesięć dacie?

– Dam – on nawet nie pomyślał i powzięłam podejrzenie, że to jakiś podstęp.

– Pieniądze naprzód.

– Dobrze. W brylantach. Ujdzie?

– Nie, mało. I nie w pieniądzach szczęście.

“Nie w takich podejrzanych przynajmniej” – dodałam po cichu.

– I jakże mi ciebie uszczęśliwić? – zaryczał “drwal”, zaczynając tracić cierpliwość.

– Zatańczcie.

– Co?!

– Zatańczcie – niewzruszenie powtórzyłam. – A ja popatrzę i pomyślę.

– Szydzisz, świnio?! – zrozumiał chłop i nieudolnie przechwycona siekiera, pomknęła w moim kierunku. Powoli, jakby dawał mi szansę bym się rozmyśliła.

Duch leśny wie, co mnie napadło, lecz o magii nawet nie przypomniałam sobie, a, przygarbiając się, wyszczerzyłam zęby i z głuchym rykiem rzuciłam się mu naprzeciw. No, niezupełnie naprzeciw, trochę poniosło mnie na lewo, gdy przymierzałam się do szyi pod uchem.

Niezrozumiale przestraszył się chłop lub zmieszał się, ale jego oczy stały się jak kładnie, a kostki konwulsyjnie ściśniętych palców pobielały. Zrobiliśmy kółeczko wokół siebie, wyczekując, kto pierwszy odważy się zaatakować. Syczałam i szczękałam zębami, robiąc kłamliwe wypady i zwody, chłop ukrywał się za siekierą, po ostrzu którego tańczyły niezrozumiałe czerwone odblaski, jakby za moimi plecami paliło się ognisko. Pełny idiotyzm sytuacji sprzeciwiał się naszej ogólnej pewności, ale i tak wybraliśmy najlepszą taktykę. Chłop z siekierą wydawał być silniejszy, lecz rąbać nieuzbrojoną obłąkaną wiedźmę niecywilizowanym narzędziem nie śpieszył się, chodząc w miejscu. Jego ruchy wydawały mi się mdłe i niezgrabne – z trudem udawało mu się trzymać się do mnie frontem, po skroni ześlizgnęła się kropla potu. Nie widziałam jej, lecz poczułam, oblizałam się i nagle pojęłam, że te odblaski na ostrzu to odbicie moich oczu.

W tej samej sekundzie one zgasły, otrzeźwiając mnie, jak chłodna woda. Poczułam strach. Co ze mną? Co robię?!

Siekiera świsnęła przy samym koniuszku mojego nosa, ledwie zdążyłam się odsunąć. Następne uderzenie odparowałam magiczną tarczą, chłopa odrzuciło na bok, lecz z nóg nie zwaliło. Stworzyć bojowy pulsar nie zdążyłam, bo nie było potrzeby – przyciszony ryk z prawej strony odciągnął nas od siebie. Pod kołyszącymi się świerkowymi gałęziami, nisko opuściwszy głowę i strząsając sierść z grzywy, stał biały wilk. Górna warga nerwowo podrygiwała nad wyszczerzonymi kłami.

“Drwal” szybko i rozsądnie oszacował stosunek sił.

– Zatańczę na twoim grobie! – obiecał już z krzaków.

Powoli pomacałam ręką za koszulą, wymacując sznurek reara. Ryczenie wzmogło się, uszy przytuliły się do głowy. Niestety, pokazać wilkowi amulet nie zdążyłam. On przygotował się do skoku, przekrzywił się na bok i bezdźwięcznie rozpłynął się w gęstwinie.

– Wolha, no gdzie ty się szlajasz? – Kroków Rolara nie usłyszałam, on jakby zmaterializował się za moimi plecami. – Przepraszam, nie chciałem cię nastraszyć. A gdzie góra chrustu? Ty co, zabłądziłaś?

– Nie, miło pogadałam z leśnym artystą, który śpiewa i tańczy na pogrzebie. – Lub jako przywódcę bezużytecznego reara.

– Co?

– Bzdura, zapomnij. Widziałam Lena. To znaczy wilka. Chciała wyjąć amulet, ale nie zdążyłam – on znowu zwiał.

– Myślę, że to już nie ma znaczenia. On wie, że jesteś strażniczką, inaczej po co by za tobą szedł przez całą Belorię?

– Dlaczego znowu uciekł?

– Możliwe, że się mu nie podobasz.

– Co?!

– Jesteś człowiekiem – uściślił Rolar. – Wilki traktują wampiry jak członków stada, a ludzi jak odwiecznych wrogów. Len, niewątpliwie, ufał tobie bardziej niż komu innemu, lecz wilk tego nie wie i naturalnych strach i nienawiść biorą górę.

– No, wiesz… – obrażona warknęłam, podejrzewając, że Rolar nie jest daleko od prawdy. Między ludźmi a wilkami były napięte stosunki niż z wampirami, na które przynajmniej nie przeprowadzano corocznych obław z psami. – Cóż mam teraz robić?

– Czekać – wzruszył ramionami Rolar. – Możliwe, że się rozmyśli… lub przyzwyczai się.

– A zobaczyłeś, co jest takiego z tym traktem? – nachyliłam się i złapałam za sosenkę.

– Pytałem, ale nikt nic przydatnego nie wie. Tam z pół tuzina mieszkańców jest, żyją w zamknięciu, a raz na rok jadą do sąsiedniej wioski na targ – czasami. Oficjalnie trakt nie jest zamknięty, ściślej, korzystać z niego można, lecz kupcy przestali jeździć do Arlissu. Może podniosło się importowane cło?

– Eksportowe też? I elfickie wilgotne sery gniją w magazynach?

Wampirowi objaśnienie też nie podobało się, lecz innego nie było.

– Morowe powietrze z upiorami odpada, na szczęście. Idziemy, Orsana już przygotowała pewnie obiad. Dawaj, poniosę drewienka.

ROZDZIAŁ 2

Ziemniaka, który zmniejszył się dwa razy bez łupiny, jeszcze można było rozpoznać w ciemnych, potwornych wielościanach, leżących na trawie, ale co Orsana robiła ze śledziem, pozostawało tylko wróżyć. Najprawdopodobniej wykręcała.

– Co to jest? – mrocznie zapytał Rolar, podnosząc za ogon biedną zamęczoną rybkę.

Po naszych wytrzeszczonych oczach Orsana zorientowała się, że coś jest nie tak.

– Śledź – ostrożnie odpowiedziała i pomyślawszy, dodała. – Czyszczony.

– Trzeba zaś… za nic by nie się domyślił – zdumiał się wampir, powoli obracając śledzia przed oczyma. Miejscami zwisały podarte łachmany skórki z łuską, miejscami prześwitywał grzbiet. Na wypatroszenie Orsana najwidoczniej nie znalazła czasu. – A co z kartoflami? Jeżeli chciałaś je gotować, to dlaczego od razu nie wrzuciłaś do wody?

– I po co w ogóle było je czyścić? – podtrzymałam Rolara. – Upieklibyśmy je w węglach albo po prostu w łupinie.

– No to sami przygotowujcie – zarumieniła się Orsana. – Ja wam nie bronię. Pomyślałam, że ziemniak niedużo pociemniał, a… w wodzie pobieleje.

– W węglach tym bardziej – zjadliwie przytaknął Rolar. – Ty wiesz, z jaką pracą wystarałem się o te produkty?

– Jeszcze powiedz, że ty za nie człowieka zagryzłeś – Orsana przeszła w głuchą obronę, obcasem dłubiąc ziemię i z oburzeniem sapiąc pod nosem. Było widać, że najemniczka jest zmęczona i zmartwiona przez żałosny rezultat gotowania.

– Nie zagryzł, lecz gdyby gospodyni domowa złapała mnie w swojej spiżarni… Ty co, pierwszy raz nóż z fartuchem zobaczyłaś? – wampir, niezadowolony przez szczerą skruchę Orsany, następował na nią, demonstracyjnie potrząsając nieszczęśliwym śledziem. – Jak tobie udało się wyrosnąć na wsi i ani razu nie zajrzeć do kuchni, tatusiowa córeczko? Ty w ogóle coś umiesz, prócz mieczem wymachiwać?

– Ty i tego nie umiesz – zarumieniła się Orsana. – Rzemiosło wojownika – walczyć, a nie sterczeć w kuchni…