Выбрать главу

– A, nie, moja droga, tu się mylisz! – Coraz bardziej rozkręcał się Rolar. – Teraźniejszy wojownik powinien umieć i gotować, i prać, i dobę obchodzić się bez jedzenia i snu. Jedna sprawa – w wychodku (albo jak się ma ochotę) pomachać mieczem na treningu, umyć ręce i pójść do ogrodu wąchać kwiatki, marząc o wojennej karierze, a zupełnie inaczej – wracać do obóz po wielogodzinnej rzezi, kiedy w jednym ramieniu u ciebie sterczy strzała, na innym zaś wisi śmiertelnie raniony kolega, i nikt nie czeka na ciebie u ogniska z miską na polewkę i czystą bielizną, a o świcie trzeba znów iść do walki. “Trzeba”, Orsana, a nie “pragnie”!

Czerwoną jak peonię dziewczynę żal wykrzywił usta, mrugając wilgotnymi oczami. Sprawa mogła skończyć się na łzach, ale wampir poczuł potrzebę patetycznie potrząsnąć śledziem, i tępa rybia morda dźwięcznie walnęła w Orsanę.

– Ach ty… – krzyknęła najemnica, ściśniętą pięścią celując w szczękę Rolara. Wampir zablokował ją i wykręcił, lecz Orsana chytrze kopnęła go nogą w bok. Dochodząc do siebie, Rolar przyjął bojową pozę i groźnie zwabił dziewczynę palcem.

Bili się oni dobrze i pięknie, jakby fruwali po polanie, wpadając w drodze na różne przedmioty. Kociołek z wodą przewrócił się, konie rozbiegły się, a ja schowałam się za drzewem, chcąc nie chcąc będąc pod wrażeniem pojedynku. Orsana szybciej napadała, niż broniła się. Rolar odwrotnie, bo poruszał się on szybciej, tak że wojownicy mieli równe szanse. Możliwe, że wampirowi udałoby się wziąć Orsanę sposobem lub siłą, lecz tymczasem najemniczka nie pokazywała przejawów słabości i nie podpuszczała Rolara zbyt blisko. Nie doczekałam się zwycięzcy – łapiąc oddech, przeciwnicy, demonstracyjnie nie patrząc jak przyjaciel na przyjaciela, podeszli do ogniska z różnych stron i milcząco zaczęli sprzątać, zbierając pogubione ziemniaki i gałęzie.

– Zgoda – spróbowałam pogodzić swoich towarzyszy – ziemniaki jeszcze zostały, a śledzia nieboszczka doczyszczę i my go zjemy. My w Szkole i nie takie świerka. Pamiętam, jakoś nawet zupę rybną z nieświeżych głów gotowali… prawda, jak nam potem źle było…

Oba sceptycznie parsknęli, lecz ściskać się nie zaczęli. Rolar rozpalił ognisko, trochę skrobiąc ocalałego ziemniaka, a Orsana przysiadła się do mnie, uważnie obserwując zabiegi nad śledziem.

– Nie denerwuj się tak – miękko powiedziałam. – Gotować nie czarować, tu szczególnego talentu nie trzeba, raz się zobaczy – już nauczył się. Jeżeli to jedyna rzecz, której nie umiesz, to ja co zazdroszczę!

– Według mnie, nie podobam mu się – wyszeptała Orsana, krzywiąc się na Rolara. – Co on tak bez przerwy się mnie czepia?

– A może na odwrót – podobasz się, ot i dlatego się czepia?

– Podobam się, a jakże… Najwyżej w charakterze giermka – przewarczała najemniczka. – Na twoim miejscu ja bym nie zaczęła mu ufać. Ty sama mówiłaś, że wampiry niechętnie obcują z ludźmi, a ten przylepił się jak kąpielowy liść… do tego miejsca, co tylko w łaźni się myje. Z jakiej radości? Myślisz, że on nam całą prawdę powiedział, jeżeli Len ją dwa lata skrywał? Pewnie nakłamał z trzy koroby o obrzędzie i twojej strażniczej nietykalności, a jak my tylko arlijską granicę przekroczymy, to nas powiążą cieplutkich… W nocy nie śpi, boi się, że uciekniemy…

– Orsana, nie pleć bzdur. – Ja zręcznie pozbawiłam śledzia kości. – Ty jeszcze powiedz, że on chodzi w krzaczki zostawiać ślady dla skradających się za nami rozbójników.

– Dzisiaj już trzy razu chodził! Mi, między innymi, jeden raz starczył! I kiego ducha leśnego on robił w Legionie? Jeszcze pojmuję, handlować z ludźmi, ale służyć w ich armii?! Ten typ to szpieg, głową ręczę – on coś od nas skrywa… Czemu się śmiejesz? – zmieszała się dziewczyna. – Ja coś nie tak powiedziałam?

To, Orsana, to. Dwa razy ten.

Ziemniak piekł się około godziny, lecz my nie traciliśmy czasu na darmo – przebierałam torbę z rzeczami, Rolar ostrzył miecz, a Orsana praktykowała się w miotaniu sztyletami. Zwłaszcza efektownie wychodziło jej obiema rękami jednocześnie – przelotne spojrzenie, obrót plecami do tarczy strzelniczej i szybki rzut nad ramionami. Nie chybiła ani razu, sztylety zawsze trafiały pod różnymi kątami w jeden punkt, tylko szczapy leciały. Ogiery z przyjemnością szczypały pachnącą zieloną trawkę, a Smółka leniwie rozłożyła się w rumiankach, skubiąc po jednym kwiatuszku.

– Ona tu bez ciebie jakoś tak zmarniała – zakomunikowała Orsana, po raz kolejny wyrywając sztylety i wracając w pierwotną pozycję. – Tylko ogon zobaczyć zdążyłam – pasiasty, czarno rudy, po mordzie chłostał.

Kobyła w zamyśleniu podskoczyła; najbliższe kwiatki spaliły się w barwę czarnych kamieni. Orsana miała szczęście, że jej znajomość z ognistą salamandra zakończyła się tylko na drżącym ogonie…

Drzewo spaliło się do mdło migoczących węgli, więc Rolar zaczął przewracać w nich ziemniaki. Bezczelnie pochwycił największego i zaczął szybko przerzucać z dłoni w dłoń, by ostygł.

– Dziewczyny, chodźcie! Kto ostatnia – będzie dezerterem!

Dwa razy powtarzać nie trzeba było, my i tak niecierpliwie się wierciliśmy. Ale nie zdążyłam przełamać dymiącego się, parzącego palce kartofla, bo zobaczyłam, że za naszą skromną kuchnią stoją rozbójnicy w ilości sztuk siedmiu, którzy bezszelestnie wyszli zza drzew i cierpliwie czekają, kiedy ich zauważymy. Chyba nie przyszli życzyć nam smacznego, a my nie zbieraliśmy się zapraszać ich do stołu, nawet jeśli mieliby własną przekąskę.

Wydałam niewyraźny gardłowy dźwięk, powitalny i uprzedzający jednocześnie.

– Poklepać cię po plecach? – życzliwie zapytała Orsana, oblizując tłuste od śledzia palce. – Oj!

Rozbójnicy zdecydowali, że mają dość formalności i nie ukrywając się podeszli do ogniska z mało przyjacielskimi zamiarami, to znaczy obnażonymi mieczami i klastymi uśmieszkami. Rolar w mgnieniu oka stanął na nogach w pełnej bojowej gotowości, lecz przy tym niewzruszenie dojadał śledzia, przyjrzał się im i prawie upuścił miecz:

– Ale to… wampiry! Kvi serrill, t′erri?! Lekk irr, dert kessiell – Lerrevanna!

Rozbójnicy udali, że nie pojmują, a ze zbiegami trzeba rozmawiać krótko.

– Na pewno to nie rusałki z towarzystwa ochrony śledzi – potwierdziłam. – Oj, a tego znam! My już go biliśmy!

Rozbójnik mnie też nie zapomniał:

– Wiedźmę brać żywcem – wycedził przez zęby i pomyślawszy, dodał: – przynajmniej, by ona umarła niezbyt szybko.

Byłam pochlebiona i wdzięcznie złożyłam kombinację z trzech palców.

– Wolha, ty tylko nie denerwuj się – błagalnie i niestosownie wyszeptał Rolar. – Odejdź na stronę, a my sami…

– Proponujesz usiąść na pieńku i odprężyć się? – parsknęłam, efektownie przerzucając z ręki do ręki bojowy pulsar. Prawdę mówiąc, pulsary nie sprzyjały przy takim ataku – wrogowie stali zbyt blisko, wymieszani z przyjaciółmi, a zaklinania mogły rykoszetem odbić się od drzew, dlatego stosować je trzeba było w ostateczności. Właśnie do takich wypadków magowie-praktycy noszą z sobą miecze, chociaż osobiście ciągnęłam te żelastwo wyjątkowo dla formalności – nasze stosunki nie układały się z pierwszą chwilą treningu. Ale nie było potrzeby informować o nich rozbójników.

Najwyraźniej „pobity” był ich dowódcą, bo pierwszy rzucił się do ataku. Orsana z tęsknotą spojrzała na sterczące w drzewie sztylety, ale nie mogła po nie pobiec, więc bitwa zaczęła się od dwóch kartofli, które zalepili rozbójnikowi oczy. Na oślep machnąwszy mieczem, on przemknął obok, potknął się o korzeń i z hukiem runął w krzaki, tymczasowo niszcząc ich konstrukcje. Lecz pozostali leśni deprawatorzy nie nudzili się – trójka wampirów rzucili się na Rolara, dwóch na Orsanę, a jeden miał nadzieję, że będzie potrafił wziąć mnie w niewolę. Chciałam wynagrodzić go za odwagę, lecz pulsar zmienił tor lotu i z trzaskiem wbił się w drzewny pień, rozwalając go od środka do wierzchołka. Na polanę posypały się gnijące igły.