Выбрать главу

Ja taktownie przemilczałam, że wyliczenie wchodzących w niego komponentów zdezorganizowałoby żołądek nawet trollowi. Rolar obrócił się do mnie i spoważniał.

– Szkoda, że nie znaleźliśmy czasu na przeprowadzenie z nimi wstępnej rozmowy lub złapać jednego rozbójnika w celu przesłuchania. To nawet jakoś nieuprzejmie z ich strony – nie wtajemniczyć nas w swoje zbrodnicze plany. Mogli chociażby przedstawić się, byśmy my nie gubili się w domysłach, komu stanęliśmy w gardle!

– Przeszukajmy ich – zaproponowałam.

– Dobra idea. Spóźniona, lecz zdrowa. Orsana, idziesz z nami? Wytrzymasz?

– Spróbuję – westchnęła najemniczka, zakorkowując, lecz nie oddając mi manierki. – Lecz niczego nie obiecuje!

Skradając się, przedostaliśmy się na polanę z innej strony – dlatego, że, nagle opuszczony przez nas rozbójnik mógł zawołać na pomoc kumpli, którzy czekaliby schowani w zasadzce.

Na nas istotnie czekała niespodzianka, ale zupełnie innego rodzaju. Nad trupami, wijąc się i kołysząc, wisiał ciemny cień – niby zwarte, niby dym, a składające się z ciemnych kropek. Nie ruszając się z miejsca, ono rozrastało się i uszczelniało, otoczone mocnym pierścieniem.

Pierwszym domyślił się bystrooki Rolar:

– Muchy… Chmary much!

Wszystko natychmiast wróciło na swoje miejsce jak odzyskaliśmy wzrok. Wampir miał rację, muchy zlatywały się do trupów ze wszystkich stron. Co tak przyciągało w naszych ofiarach, stało się jasne z pierwszym porywem wiatru. Jak na komendę ścisnęliśmy nosy i zdezorientowani wymieniliśmy spojrzenia, razem z niedyspozycją Orsany.

– Nie mam już ochoty ich przeszukiwać – mówiłam przez nos.

– A kto zarzekał się: “Czyste ciało! Zdrowa krew”?! – gniewnie zasyczała najemniczka. – Też mi, wampir. Jeszcze chcesz ciepłej pieczeni?!

Na Rolara żal było patrzeć. Jego pozieleniała facjata doskonale służyła szpiegowskim celom, zlewając się z listowiem.

– O, duchu leśny… – wyjęczał. – Ja jego spróbowałem! Spróbowałem tej świni!

Orsana milcząco podała mu manierkę.

– Tak, Rolar, tu rzeczywiście dałeś ciała – oskarżycielsko szepnęła, wciąż nie ryzykując wychodzić na otwartą przestrzeń. – Ty w ogóle kiedyś piłeś krew?

– Piłem – przyznał się wampir. – Lecz nigdy nie gryzłem nikogo, słowo honoru! Tak… pożyczał…

– Ja jemu nigdy więcej nie pozwolę pełnić warty w nocy! – oburzyła się Orsana.

– Oj, jak dobrze – ucieszył się wampir. – W nocy się wyśpię, a ty dniem będziesz senna, i ja…

– Zamknijcie się, oboje! – osadziłam sprzeczających się. – Rolar, czy nie poczułeś niczego dziwnego, kiedy biłeś się, albo… kosztowałeś?

Wampir odmownie, z bólem pokołysał głową.

– Nieczysta siła jakaś – stwierdziła Orsana. – Dobra, pora przypomnieć sobie, po co wróciliśmy.

Najemniczka rozsunęła krzaki i wyszła na polanę, starając się iść pod wiatr. Skłoniła się nad najbliższym trupem, poruszyła jego zebraną z ziemi pałkę. Musze stado rozleciało się podartymi wstęgami i zakręciła się w około Orsany, jak rozgniewany pszczeli rój. Odpędzając się od robactwa, dziewczyna dała nam znak żeby podejść.

Z bliska trupy wyglądały bardzo niepozornie. Żadnych kości, żadnych wybebeszonych wnętrzności – śluzowata, ciemna maź, który nasączyła odzież i ziemię, gęsto przeplatana przez białe kropki muszych jajek. Teraz przyszła moja kolej przypomnieć sobie o leczniczym wywarze. Niestety, nasze cierpienia okazały się daremne – nic, co pozwoliło by rozpoznać przeciwnika, nie zobaczyliśmy. Na odzieży nie było charakterystycznych znaków, czarne miecze przedstawiały dokładne naszych. Pieniędzy i ozdób u nikogo nie było.

– Wolha, co to jest? – szepnęła Orsana.

– Pierwszy raz widzę. – przeprowadziłam dłonią nad zielonymi plamy, i mdłości powróciły z nową siłą. – Mam wrażenie, że oni dawno umarli, a teraz nagle rozłożyli się.

– A oni mogą nagle złożyć się? – bojaźliwie zainteresowała się najemniczka.

– Wykluczone. Jak rzadko godni zaufania nieboszczyki, z nich nawet zombi nie zrobisz.

– Może to i byli zombi?

– Niepodobni. Rolar próbował, pół godziny temu byli zupełnie żywi, a nawet jadalni.

Wampir zbladł ostatecznie i pędem rzucił się za najbliższy krzak.

– Zresztą – kontynuowałam – nie wykluczone, że to jest jakaś odmiana metamorfów, którzy udawali wampiry. I, boję się, że drugiej klasy, inaczej po śmierci przyjęliby swój prawdziwy wygląd, a nie zlali się w kaszę.

– A to jeszcze co za cholera? – zakłopotana zmarszczyła brwi Orsana. – Wyjaśnij do rzeczy!

– Ludzie nazywają ich łożniakami – uściśliłam – za zdolność przyjmowania cudzej, “kłamliwej” twarzy. Wyróżnia się dwie klasy metamorfów – jednej wystarczy zobaczyć oryginał, by skopiować go ze ścisłością, innym trzeba podrzucić ciało. Pierwszych jest stosunkowo mało; według tajnej magicznej statystyki, na tysiąc ludzi wypada jeden metamorf, pokojowo współistniejący z ludźmi. Ich nawet do rozumnych ras zaliczają. Lecz drudzy… my dla nich jesteśmy odpowiednimi powłokami tylko.

– O łożniakach ja coś słyszałam, ale wspomina się ich w zasadzie tylko w przekleństwach, a na serio mało kto w nich wierzy. – Dziewczyna drgnęła i odsunęła się. Gnom nie utrzymał się na kraju kępy i zjechał w dół, przy okazji pełzając po nodze Orsany. – A nie mieli na myśli rozbójników, kiedy mówili o zamianie straży?

Ja akurat pomyślałam o tym samym:

– Całkiem możliwe. Prawda, o łożniakach drugiej klasy wspomina się tylko w legendach, myślono, że ich dawno zniszczono, więc o nich mało że wiemy. Lecz zupełnie niedawno musiałam zwiewać od jeszcze jednego reliktu, tak że we wszystko uwierzę.

– A oni na pewno zginęli? – na wszelki wypadek zapytała Orsana. – I nie udali się na poszukiwania innych ciał?

– Nie. Widocznie nie są zdolni do zmieniania ciała tak jak postaci. Czym zawładnęli, na tym całe życie korzystają.

– No i posiadaliby, ale jak zmienili się w Arlijską ambasadę?

– Posiadać to oni posiadają, ale myślę, że mnożą się. Ot wypada poszukać pędów wygodnej kołobielki na dwóch nogach – przypuściłam, obchodząc plamę. Jakby szydząc, wiatr w tym samym czasie zmienił kierunek, i w nosie znów załaskotało od nieprzyjemnego zapachu – nawet nie padliny, a jakiejś żrącej, mdlącej zgnilizny. – I jeżeli to tak, to mamy ogromne problemy. I nie tylko my – wszystkie wampiry, ludzie i inne rozumne rasy. Trzeba szybko powiadomić Konwent Magów, ale nie wiem jak tego dokonać. Najwyżej do Witiaga wrócić, ale to odpada. Ciekawie, czy w Arlissie jest telepatofon?

Do nas przyłączył się wycieńczony i wychudły Rolar. Razem z Orsaną przedstawiali przepiękną parę, i ja, jak sądzę, wyglądała nie lepiej.

– Jest – zapewnił mnie wampir, zmieszany, ukradkiem od najemniczki zwracając mi pustą manierkę. – Poprosimy Lerkę… Leriejenę, i ona połączy się ze Starminem. Lecz najbardziej mnie niepokoi, że te kreatury udawały właśnie wampiry. Więc mają legowisko w jednej z Dolin, a za pomocą ambasady oni mieli nadzieję przeniknąć do Arlissu.

– A z Dogewą nie nawiązywali kontaktu – podchwyciłam – dlatego zbierali się włączyć w życie ten plan, a jego śmierć poplątała im wszystkie zamiary.

Orsanę interesowało co innego.

– Jak myślicie, oni jeżdżą przyjaciel na przyjacielu? No, jeden staje się koniem, a inny – wampirem?

– Wątpię. To znaczy, z pewnością, mogą, ale czy ty byś zechciała do skończenia świata być czyimś koniem?

– Znaczy, że konie mieli prawdziwe – stwierdził wampir. – W jakim stopniu zobaczyłem, to wszystkie ogiery są miejscowej rasy w jednym wieku – trzylatki. Obok Arlissu jest duża stadnina, można zainteresować się, komu je niedawno sprzedali.