– Olbrzymich jeleni? – powtórzyła Indra, czując, jak twarz jej się wydłuża. – Ale to przecież ja powiedziałam Ramowi, że…
Dlaczego nie może wziąć udziału w tej operacji? Czyżby krył się za tym Talornin?
– Muszę więc w to włączyć Gondagila i Mirandę – ciągnął Jori niewzruszony.
– Oczywiście – odparła Indra tym samym słabym głosem co przedtem. – Na pewno tylko gdzieś wyszli, próbuj dalej.
Jori usłuchał i tym razem Gondagil odpowiedział na telefon. Ustalili, że spotkają się razem: Jori, Tsi, Ram, Gondagil i Miranda, by omówić sposoby działania. Wszyscy już wcześniej byli w Królestwie Ciemności.
Tylko Indra stała poza ich kręgiem. Zlecono jej jakieś mało ważne zadanie. Jakby chciano się pozbyć kłopotliwej Indry.
Minęła ich młoda, może piętnastoletnia dziewczyna. Jori, chociaż zajęty rozmową przez telefon, posłał jej rutynowy uśmiech. Och, Jori, Jori, ona jest za młoda dla ciebie, pomyślała Indra, to przecież jeszcze dziecko.
– Śliczna – szepnął, rozmawiając z Gondagilem. – Nietknięta.
– Ależ Jori! – szepnęła Indra urażona. Nie powinien się tak odzywać.
Ale Jori był już taki. Wiedział, że nie dorównuje urodą swym rówieśnikom, i dlatego odgrywał twardego. Właściwie wcale nie myślał tak jak mówił.
Nareszcie skończył rozmawiać, a Indra czuła się bardziej niż kiedykolwiek wyrzucona poza nawias. Jakże chętnie wraz z Ramem i innymi przyjaciółmi stawiłaby czoło niebezpieczeństwom czyhającym w Ciemności. Nawet gdyby miało jej coś zagrozić, Ram zawsze byłby przy niej, a tak będzie musiała zostać w domu i zabawiać obojętnego jej da Silvę, podczas gdy oni… Ach, nie, jej spragniona czułości dusza aż zabolała. Była przekonana, że to wszystko sprawka Talornina.
Zniechęcona pomachała Joriemu na pożegnanie i rozeszli się każde w swoją stronę. Indra podjęła smutną wędrówkę do gondoli.
Oddaliła się nie więcej niż o jeden kwartał, gdy za plecami usłyszała lekki szum, jak gdyby ktoś się poruszył, a w następnym momencie w głowie jej eksplodował szaleńczy ból.
Wydawało jej się, że zdążyła jeszcze krzyknąć: „Jori! Na pomoc!”, ale nie była pewna. Zauważyła, że ulica niepokojąco zbliża się do jej twarzy, i straciła przytomność.
6
W świecie na powierzchni Ziemi przetaczały się stulecia.
Procesy czarownic w Massachusetts skończyły się wkrótce po egzekucji Griseldy. W sąsiednich miastach, Salem i Andover, w roku 1692 stwierdzono wreszcie, że większość oskarżeń o uprawianie czarów wywołana została ohydnymi plotkami. Salem zasłynęło jako to miejsce w Nowym Świecie, gdzie polowanie na czarownice przybrało największe rozmiary. Osiągnięto rekord, którego wstydzi się ludzkość. Wraz ze złamaniem teokracji, potęgi Kościoła, ludzie nabrali rozumu.
Miasteczko Thomasa Llewellyna na skraju lasu przestało istnieć. Zniknęła też puszcza Indian, Boston potężnie się rozrósł na wszystkie strony i tam, gdzie kiedyś usytuowane było miasteczko, wznosiła się teraz cała dzielnica. Boston wchłonął dawne nieduże miejscowości, stare drewniane chaty zmieniły się w murowane domy. Rozbierano kolejne budynki na tym samym terenie, a na ich miejsce stawiano coraz większe.
Wreszcie zaczęto postępować odwrotnie. Człowiek zrozumiał w końcu, co utracił. Władze postanowiły rozebrać część zrujnowanych budynków i na ich miejscu założyć rozległy park, w którym ludzie mogliby spędzać wolny czas. Supermarket, stację benzynową, niewielkie wesołe miasteczko i biurowce postanowiono zrównać z ziemią. Lunapark i centrum handlowe i tak zbankrutowały, a właściciel stacji benzynowej zamierzał przejść na emeryturę. Biura przeniesiono gdzie indziej.
Do pracy ruszyły wielkie koparki. Ciężkie metalowe kule zwisające z dźwigów waliły w ściany domów, osypywały się mury.
Gdy brakowało cierpliwości, pod budynek podkładano precyzyjnie wyliczony ładunek dynamitu i w jednej chwili cały dom zmieniał się w kupę gruzów, zasnutą chmurą kurzu.
Tak surowo nie postąpiono z kilkoma mniejszymi budynkami w tej dzielnicy, tam większość pracy wykonały koparki. Gdy jednak domy zniknęły, zaczęto kopać głębiej. Planowano tu założenie podziemnego akwarium.
Przy pracach natknięto się na resztki dawnych murów, koparka bez trudu sobie z nimi poradziła, lecz zaraz potem dzień pracy dobiegł końca. Na placu rozbiórki pozostały wielkie maszyny, ustawiono tablicę z napisem „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony” i robotnicy rozjechali się do domów, do rodzin czy też samotnych kawalerek.
Czy jakiekolwiek dzieci zawracają sobie głowę podobnymi tablicami? Przeciwnie, takie znaki wprost zachęcają do zbadania zakazanego obszaru.
Gdy zapadł zmierzch, grupka chłopców zakradła się na teren rozbiórki. Zaciekawieni przerzucali resztki desek, przesypywali ziemię w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby się im przydać. Znaleziska odkładali na kupkę z postanowieniem, że zabiorą je później.
Dwóch dwunastolatków dotarło do resztek starego muru, który rozsypał się już na kawałki. Przy jednym takim odłamku gruzu znaleźli coś, co tajemniczo tylko trochę wystawało z ziemi.
Oświetlili przedmiot kieszonkowymi latarkami
– O rany! – zdumiał się jeden z chłopców. – Cóż to, u diaska, może być?
Wyciągnęli niezwykły przedmiot.
– Do pioruna! – zaklął drugi. – Wyrzućmy to!
– Nie widzisz, jakie to dziwne? – zaprotestował przyjaciel. – Musiało leżeć w ziemi na pewno ponad sto lat i chociaż trochę zapleśniało, wygląda na wcale nie zniszczone. Zabieram to z sobą.
– Nie wygłupiaj się, mnie się to nie podoba.
Pozostali chłopcy uznali jednak, że znalezisko warte jest zbadania. Przysiedli na łapie buldożera, przyglądając się niezwykłemu przedmiotowi.
– W środku coś jest. Z czego to może być zrobione?
– Z posplatanych rzemyków – stwierdził przywódca grupy, ściskając w palcach trofeum. Zazgrzytało, jakby w środku coś otarło się o siebie. – Ma któryś nóż?
Niestety, wszystkie noże skonfiskowali zapobiegliwi rodzice.
– Spróbuj to rozplątać – zaproponował jeden z chłopców.
Zaczęli mocować się z rzemykami, zesztywniałymi ze starości i mocno zaciśniętymi.
– Za diabła nie uda nam się rozsupłać tego cholerstwa – stwierdził wreszcie przywódca ze złością. – Wyrzućmy to!
– Nie, zaczekajcie! – zawołał któryś. – Znalazłem szydło.
Znaleziona rzecz nie była wcale szydłem, ale okazała się równie przydatnym narzędziem. Zdołali jakoś wsunąć jego czubek między rzemyki, a tym samym sporą część pracy mieli za sobą.
Kwadrans później młody herszt odrzucił znalezisko od siebie co sił w rękach, a inni chłopcy odskoczyli z krzykiem obrzydzenia. Poczuli ohydny smród, z jakim dotychczas nigdy jeszcze się nie zetknęli, i wiedzeni instynktem ruszyli do wyjścia, a stamtąd rozbiegli się do domów. Żaden z nich nie śmiał nawet pomyśleć, co mogło się znajdować w owej dziwnej rzeczy ze splecionych rzemyków. Jeszcze przez wiele dni wydawało im się, że wstrętny odór tkwi w ubraniach i w nosie. Nigdy więcej nie wrócili na plac rozbiórki.
Dobrze, że tak się stało. Jeszcze tej samej bowiem nocy w okolicy coś zaczęło się dziać.
Dokładnie w miejscu, gdzie przebywali chłopcy, rozegrało się niewiarygodne wydarzenie. Nie było jednak świadków, którzy mogliby je później opisać.
W nocnej ciszy ze zniszczonej skórzanej sakiewki zaczęły się wydobywać kłęby pary albo dymu.
Cuchnące opary poczuły tylko szczury, które natychmiast uciekły. Wreszcie w pobliżu nie było żadnej żywej istoty, umknęły nawet owady.
Plac opustoszał jak nigdy.
Z mgły powoli, stopniowo, zaczęła się wyłaniać jakaś istota.
Wreszcie w pełni się zmaterializowała.