Spotkał sąsiada, dźwigającego na plecach kosz upleciony z kory. Thomas pozdrowił go i pospieszył dalej.
Młody Llewellyn zmierzał do kościoła ze śpiewnikami, które właśnie nadeszły. O ich przyniesienie prosił go pastor.
Czy sąsiad nie zerkał na niego koso?
Czyżby wiedzieli? Te kobiety i sąsiad?
Czyżby wiedzieli, że Thomas Llewellyn jest w pewnym sensie hipokrytą? Należał do protestanckiej, purytańskiej parafii, ponieważ brakowało mu odwagi, by postępować inaczej, ale serce ciągnęło go raczej w stronę kwakrów. Nie mógł się do tego przyznać, nawet wobec nich, każdy bowiem miał prawo wybatożyć kwakra i wygnać go do wielkiego lasu, który ciężko wzdychał z tyłu za domami. Indianie i kwakrzy to zwierzyna, na którą polowanie było dozwolone. Wszak to poganie i heretycy, zwłaszcza kwakrzy z tą ich przewrotną nauką. Żądali pełnej wolności dla religii, odrzucali wszelkie autorytety, nie mieli księży, nie uznawali chrztu ani komunii. Do wszystkich ludzi zwracali się po imieniu i nikomu się nie kłaniali. Owszem, czytali Biblię, lecz wyżej cenili „wewnętrzne światło” aniżeli Pismo. I te ich dziwaczne nabożeństwa – siedzieli w milczeniu, każdy skupiony na swojej modlitwie. Odezwać się mogli jedynie wówczas, gdy czuli, iż natchnął ich Bóg. Poza tym na ich zgromadzeniach panowała kompletna cisza.
Oczywiste, że taka herezja jest dziełem szatana, niebezpiecznym dla kościoła, mimo to jednak Thomas uważał, że kwakrzy w wielu kwestiach mają słuszność.
Głośno jednak o tym nie mówił.
W kościele przy rzędzie ławek klęczała młoda kobieta. Modliła się gorąco, zrozpaczona, a po policzkach ciekły jej łzy. Thomas poznał ją, to ta biedna głupiutka Mary-Lou, miła i naiwna, pomiatana przez gospodynię.
Thomas odłożył książki przy ołtarzu i ostrożnie przeszedł między ławkami. Uklęknął przy dziewczynie.
– Co się stało, Mary-Lou? Czy mogę ci w czymś pomóc? – spytał szeptem, choć wyglądało na to, że w kościele są raczej sami.
Dziewczyna podniosła na niego przerażone oczy, twarz miała mokrą od łez.
– Ach, panie Llewellyn, nie wiem, co robić! Oskarżają mnie o kuszenie dzieci, zwabianie ich na służbę diabłu. A przecież nic takiego nie zrobiłam!
Thomas poczuł, jak zimna dłoń zaciska mu się na sercu.
– Wiem o tym, Mary-Lou. Porozmawiam w twojej, sprawie z pastorem, on na pewno zrozumie.
Wypowiadając te słowa, poczuł się nieswojo. Poprzedni pastor był łagodny, pełen wyrozumiałości i troski dla swoich owieczek, nowy natomiast, młody i małostkowy, nie uznawał odstępstw od surowego kodeksu moralnego, współpracował ze srogim sędzią Swiftem i innymi przedstawicielami władzy w Nowej Anglii. Była to prawdziwa teokracja, forma rządów, w której u władzy stał Kościół.
Thomas ze strachem myślał o tym, co się działo w ich nowym kraju. Owo zło, okazywane sobie wzajemnie przez kobiety, nieodwołalne wyroki sądu dla czarownic, skazującego nieszczęsne niewiasty, które padły ofiarą złych plotek, wychodzących nie tylko z ust kobiet.
Thomas nie śmiał oceniać, ile prawdy kryje się w oskarżeniach. Owszem, kilka młodych dziewcząt z chichotem przyznało, że widziały Złego, na dodatek w towarzystwie wielu mieszkańców parafii, ale to było jeszcze za czasów starego pastora, który zdołał ukrócić wszelkie gadanie, twierdząc, że to tylko wymysły młodych, żądnych sensacji panien. O wiele gorsze było ukryte prześladowanie, to, które rozwinęło się później i zdawało się zataczać coraz szersze kręgi.
Wiedział, że podobnie jest i w innych pobliskich miasteczkach. W Salem, na przykład, naprawdę źle się działo. Pewien sędzia chwalił się, że skazał na powieszenie trzydzieści siedem czarownic w jednym tylko mieście. Inny odpowiedział mu z dumą, szczycąc się siedemdziesięcioma dwiema skazanymi na śmierć. Egzekucja uczennic szatana była uczynkiem na chwałę Boga i z zagorzałym uporem szukano coraz to nowych winnych. Nie było to wcale trudne, ludzie z chęcią wskazywali sąsiadów, którym, ich zdaniem, wiodło się za dobrze, bądź też chcieli w ten sposób pozbyć się osób, z którymi byli skłóceni.
Thomas jednak przypuszczał, że gdzieś w jego niewielkim miasteczku na skraju lasu kryje się rzeczywiste źródło plotek. Wyglądało bowiem na to, że wszystkie plotki wychodzą z jednych i tych samych ust. Któż taki wymyśla te diabelskie historie, w które wplątuje niewinne mieszkanki miasta? Chyba tylko on, Thomas Llewellyn, zastanawiał się nad tym, co się dzieje, wszyscy inni zdawali się z lubością chłonąć opowieści o sabatach czarownic, o wiedźmach rzucających urok na ludzi i bydło, o czarnoksięskich napitkach warzonych gdzieś w ukryciu.
Ofiarami plotek, stawianymi natychmiast pod sąd i skazywanymi, były najczęściej młode piękne dziewczęta i kobiety.
A teraz Mary-Lou.
Nie, to niemożliwe. Nie ma wszak w całej parafii czystszej od niej duszy.
Bim, bom…
Bicie kościelnego dzwonu zabrzmiało w świątyni dziwnie głucho.
To znaczy, że dzwonnik jest na wieży. Czy Thomas powinien iść na górę i spytać go, co tym razem obwieszcza uderzenie dzwonu? Nie, nie chciał tego wiedzieć. Był pewien, że mieszkańcy miasteczka zebrali się przy szubienicy ustawionej na rynku i chciwie napawają się widokiem kolejnej powieszonej. Miał w uszach odgłos ich przekleństw, podnieconych głosów żądających jeszcze surowszej kary. Wiedział, że ludzie tłoczą się wokół miejsca kaźni tak blisko, jak tylko dało się podejść. Miał wrażenie, że słyszy okrzyki radości i udawane przerażenie, gdy otwierano zapadnię. Uścisnął Mary-Lou za rękę mocno, aż dziewczyna jęknęła. Nie była jednak na tyle głupia, by nie zrozumieć, co tak strasznie wzburzyło młodego, przystojnego pana Thomasa Llewellyna.
Zrozpaczony Thomas próbował znaleźć jakieś pocieszenie w wierze. Zacni panowie, sędzia, szeryf i pastor, nie mogli wszak aż tak się mylić. Te kobiety musiały być winne, bo czyż pastor nie głosił, że Bóg uraduje się, gdy całe to paskudztwo zostanie wyplenione z Nowej Anglii? Thomas usiłował przekonywać samego siebie, że takie postępowanie jest słuszne, bo zło należy wyrwać z korzeniami. Siedząc w kościelnej ławce, odmówił gorącą modlitwę i podziękował Bogu, że kolejna grzesznica otrzymała karę, ale słowa, które szeptał, głucho rozbrzmiewały w jego głowie, podniósł się więc czym prędzej.
– Chodź, Mary-Lou, odprowadzę cię do domu.
W domu sędziego urządzono przyjęcie, na które zaproszono również Thomasa jako jednego z uczonych mieszkańców miasteczka. Thomas studiował kiedyś filozofię i historię Kościoła, rodzice bowiem pragnęli, by został księdzem. Udało mu się od tego wykręcić, ponieważ nie czuł powołania do sprawowania tej funkcji, i zajął się nauczaniem dzieci zamożnych obywateli.
Krążąc wśród obitych wiśniowym pluszem mebli po salonie z wysokimi eleganckimi oknami, witał się z gośćmi i przyglądał przesuwającym się obok niego twarzom. Oto sędzia Swift i jego opryskliwa żona, ubrana w szary jedwab, dalej pastor żyjący w celibacie, a także sam gubernator i jego sympatyczna małżonka, dzwonnik, również licząca się osoba, choć mniejszej rangi, lecz mająca prawo obracać się wśród najprzedniejszych. Może dlatego, że ma taką młodą i piękną żonę? Wśród zaproszonych znalazł się także lekarz z najstarszą córką. Był wdowcem, lecz córka o przyjemnej buzi śmiało mogła mu towarzyszyć przy takich okazjach. Thomas wiedział, że dziewczyna ma na niego oko, i przywitał się z nią, starając się zachować dystans. Nie chciał, by jej ojcu zaczęły krążyć po głowie dziwne pomysły.