– O, tak, wiem – odparł krótko. – Byłem głupi
– Pod działaniem jakichś środków – stwierdził pastor. – Dobranoc.
Thomas został przy oknie. Pochód zniknął z ulicy, pogrążonej już w zupełnej ciemności. W kilku oknach zapaliły się lampy. Czarna postać duchownego sunęła spiesznie po białoszarym śniegu
Wkrótce zapanował spokój.
– Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nad moją nieszczęsną duszą – wyszeptał Thomas Llewellyn.
Zaczęło się już tego samego wieczoru, zaraz gdy tylko położył się spać. Przede wszystkim trudno mu było zasnąć, wciąż obracał w myślach owe niesamowite, niewiarygodne wydarzenia i wydawało mu się, że w kątach sypialni widzi rozchichotane twarze szczerzących zęby demonów.
To jednak były oczywiście jedynie wytwory pobudzonej wyobraźni. Po jakimś czasie udało mu się wreszcie zapaść w sen.
Po to tylko, by obudzić się chwilę później od huku, jaki rozległ się w jego głowie. Wewnętrzny wzrok ujrzał rozwścieczone oblicze Griseldy.
Mówiła coś do niego, niewyraźnie, jak to zwykle bywa w snach. Thomas usiłował zrozumieć słowa, lecz były one tylko wiązką niespójnych dźwięków. Z trudem chwytając oddech usiadł na łóżku
– Spieszcie się – szepnął zdyszany w mrok. – Spieszcie się, szeryfie, sędzio i pastorze! Usuńcie ją z powierzchni ziemi, czym prędzej!
Noc ciągnęła się dalej tak, jak się zaczęła. Thomas zasypiał i zaraz się budził, wciąż mając przed oczami ten sam przerażający obraz. Wykrzywioną twarz Griseldy, która coś do niego mówiła.
Wreszcie o świcie udało mu się zapaść w sen i spał nawet dość długo, aż do czasu kiedy musiał spotkać się z uczniami. Wieczorem dowiedział się, że Mary-Lou i pięć innych kobiet osadzonych w areszcie w oczekiwaniu na wyrok miało wrócić na wolność. Dotychczas żadnej z poprzednio oskarżonych nie uwolniono od obwołania czarownicą i wszystkie zostały zgładzone.
Dopiero teraz.
Uwolnienie oskarżonych miało nastąpić nazajutrz w południe. Thomas postanowił zająć się Mary-Lou. Niełatwo jej wszak będzie odzyskać równowagę.
Kolejna noc okazała się straszniejsza niż pierwsza. Twarz Griseldy przysuwała się jeszcze bliżej, wyczuwał jej zgniły oddech, towarzyszący wypluwanym przez usta przekleństwom, z których nie rozumiał ani słowa. Thomas modlił się do Boga i do wszystkich dobrych mocy, jakie tylko był w stanie sobie przypomnieć, na przemian czynił znak krzyża, mieszał religie, ale nie upatrywał w tym niczego złego. Oby tylko pomogło.
Niestety, tak się nie stało.
Nazajutrz po godzinie dwunastej stanął wycieńczony przed bramą więzienia. Zdawał sobie sprawę, że wygląda strasznie, oczy miał podkrążone, twarz bladą i ściągniętą. Ale uczesał porządnie długie ciemne włosy i ubrał się jak na uroczystość. Chciał bowiem jak najpiękniej przywitać Mary-Lou, powracającą do życia.
Dziewczyna wyszła wraz z innymi niewiastami, tak samo jak one nic nie rozumiejąc. Nie powiedziano jej bowiem, co się wydarzyło, żadna nie wiedziała o udziale Thomasa w ich uniewinnieniu, co nie przeszkadzało im radować się głośno takim obrotem spraw. Na szczęście dzwonnik przyszedł po swoją żonę, inaczej Thomas musiałby się zająć również nią. Teraz mógł się całkowicie poświęcić młodziutkiej, bezradnej Mary-Lou.
Czas spędzony w więzieniu nie wyszedł jej na dobre, to było jasne. Zagubienie widoczne wcześniej na jej twarzy jeszcze się pogłębiło, wyglądało na to, że dziewczyna straciła ostatnie resztki poczucia własnej wartości. Szła z pochyloną głową, jak gdyby oczekiwała, że zaraz spadną na nią ciosy. Thomas musiał więc zmobilizować całą swą życzliwość i sympatię, by choć trochę jej pomóc.
– Już po wszystkim, Mary-Lou – rzekł łagodnie, z czułością obejmując ją za ramiona.
Uspokajanie jej trwało przez pół drogi przez miasteczko, wreszcie jednak dziewczyna zdobyła się na krótki żałosny uśmiech.
– Nie wiem, czy zatrzymają mnie w pracy w gospodzie – powiedziała. – Lubię tam pracować, wynosiłam zlewki, zamiatałam ulicę przed gospodą, szorowałam podłogę w kuchni, kucharka czasami się na mnie złościła i poszturchiwała, bo jestem przecież taka głupia, a i tak pracowałam. Ale teraz nie wiem, jak będzie. Jestem przecież napiętnowana.
– Wcale nie, całe miasteczko wie, że jesteś niewinna.
– Pan jest taki miły, panie Llewellyn – wyszeptała Mary-Lou, patrząc na niego z podziwem.
Ojej, zaniepokoił się Thomas, nie można dopuścić, żeby się we mnie zakochała, będzie tylko niepotrzebnie cierpieć, a nie chciałbym, żeby tak było.
Bim, bom.
Jedno jedyne uderzenie dzwonu.
Kolejna czarownica skazana. Czeka na szubienicę.
Dopiero w chwilę później, gdy skręcili na rynek, do Thomasa dotarło, że sprawa może dotyczyć bardzo szczególnej czarownicy. Wszystkie inne zostały wszak uniewinnione.
Gdy wyszli zza węgła domu, szum, jaki podniósł się wśród tłumu, przypominał brzęczenie roju trzmieli. Thomasowi strach legł na sercu niczym ciężki kamień.
– Ach, nie – przeraziła się Mary-Lou. – Wieszają tę miłą panią Griseldę!
Thomas nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa, nie mógł ruszyć się z miejsca. Szubienica rysowała się na tle nieba tak samo, jak przez te wszystkie lata, kiedy mieszkał w miasteczku. W ostatnim roku bardzo często jej używano. Na podwyższeniu stały dwie osoby. Kat i Griselda.
Oprawca już założył czarownicy pętlę na szyję, wyjął knebel z ust i zdjął opaskę zasłaniającą oczy. Griselda popatrzyła na gromadę ludzi, skupioną wokół niej z wyczekiwaniem. Spodziewali się, że usłyszą, jak błaga o łaskę, ale nie, nie doczekają się tego.
Jej spojrzenie przesuwało się po ludziach błyskawicznie niby jęzor węża. Z twarzy wiedźmy nie dało się odczytać żadnej oznaki żalu, smutku czy błagania. Widniała na niej tylko duma i pogarda, która napełniła zebranych przerażeniem i zmusiła, by cofnęli się od miejsca kaźni.
Podczas gdy kat zajmował się ostatnimi przygotowaniami i czekał na sygnał sędziego, otworzyła usta, a jej głos zabrzmiał ostro i przenikliwie. Był zupełnie niepodobny do zwykłego łagodnego głosu Griseldy.
– Widzę, że nie ma pastora? Odmawia więc skazanej na śmierć słowa pociechy? Tak, tak, widać się boi, ten nieszczęśnik, który pełza przed martwym Bogiem. Pastor, który tak pożądliwie upajał się moim winem miłości, teraz trzyma się z daleka.
W istocie mówiła prawdę. Pastor obawiał się konfrontacji z czarownicą.
Griselda podjęła tym samym pogardliwym tonem:
– Wszyscy wy, nędzne robaki, wydaje wam się, że widzicie mnie po raz ostatni? O, nie! Ja wrócę! Wrócę, powtarzam, i to szybciej, niż się spodziewacie. Zemsta bowiem należy do mnie, zemsta na was, nędznicy, i na tym, który był niczym wąż u mej piersi. Nic mnie nie powstrzyma, nie! Jestem bowiem nieśmiertelna, ja, najpierwsza uczennica mego pana!
Wśród zgromadzonych podniósł się jęk przerażenia. Niejeden uwierzył w jej słowa.
Pełne nienawiści spojrzenie wiedźmy odnalazło wreszcie tego, kogo szukało, i złe oczy zmieniły się w wąskie szparki.
Griselda dobrze wykorzystała krótki czas, jaki spędziła w areszcie. Inni więźniowie skarżyli się na monotonnie odmawiane zaklęcia, jakie dobiegały z jej celi. Dniem i nocą musieli wysłuchiwać jej okropnych słów, ciekawi przy tym, co robi. Strażnicy jednak, którzy zeszli, by to zbadać, nigdy niczego nie znaleźli.
Prawda była taka, że nie śmieli zanadto się do niej zbliżyć, inaczej prędko by się zorientowali, że wiedźma zajęta jest swoją uplecioną z rzemyków torebką i jej zawartością. Gdy tylko ktoś podchodził, chowała wszystko do obszernej kieszeni, lecz kiedy zostawała sama, rozplątywała splecione w warkocze rzemyki i tworzyła nowe, zawiązując na nich czarnoksięskie węzły. Tak zawiłe, że nikt chyba nie potrafiłby ich rozplatać, gdyż zabrakłoby mu mądrości i przede wszystkim cierpliwości.