Выбрать главу

Przypomniała sobie o tym czymś z drugiej strony, od tyłu. Sanktuarium powinno znajdować się właśnie tam…

Świątynia była rzeczywiście bardzo stara i zaniedbana, a dżungla, choćby tylko w postaci zagajnika, robiła swoje. Korzenie i pnie drzew rozepchnęły kamienie, powiększyły pęknięcie, rozkruszyły mur, tworząc dziurę, przez którą człowiek mógł się przecisnąć z niewielkim trudem. Z bijącym sercem, dziko zaciekawiona, przejęta do nieprzytomności i uparcie zacięta Arabella przelazła przez szczelinę i znalazła się w świętym pomieszczeniu bóstwa.

Oczy po chwili przyzwyczaiły się jej do mroku, rozjaśnionego nieco palącą się pochodnią. W słabym świetle błyszczały liczne punkty, z których wyróżniały się trzy: dwoje oczu Siwy i coś poniżej, na jego brzuchu.

To był diament. Osławiony Wielki Diament, największy diament świata. Świecił własnym światłem, wielki, rozmiarów nieprawdopodobnych, jakby podwójny, dwa jajka stopione ze sobą. Arabella poczuła, że policzki zaczynają jej płonąć, jakieś lęki i strachy były od niej w tej chwili nieskończenie odległe, chciwie sięgnęła ręką.

Diament nie dał się oderwać ani wydłubać, paznokcie nie dawały mu rady, niezbędny był nóż, dłuto, jakieś twarde narzędzie. Arabella zdołała się opanować, aczkolwiek jej oczy lśniły nie mniej niż rubiny w oczach Siwy. Postanowiła wrócić tu zaraz, nikomu się nie pokazywać, wręcz przeciwnie, w najgłębszej tajemnicy ukraść diament i zniweczyć na wieki honor tego podłego tyrana. Weźmie sztylet, nożyczki, cokolwiek… Byle szybko, bo zaraz zapadnie ciemność…

Pobiegła znaną już ścieżką, przelazła przez mur, zręcznie przemknęła do ogrodu, usłyszała głosy gości, o których kompletnie zapomniała. Po trzech minutach zatrzymała się, zdyszana. Rozmawiało kilka osób, które znalazły się wzajemnie w różnych zakamarkach, mówili o niej. Pytali, kto ją widział, zniknęła z ludzkich oczu już pół godziny temu, gdzie też mogła się podziać i pod czyją opieką? Kogo jeszcze brakowało…?

Arabella nie chciała wprowadzać zadrażnień akurat w tej chwili. Sposób postępowania sam się w niej zalągł. Wysunęła się z krzaków i roześmiała głośno.

– Stoję tu cały czas, a wy mnie wcale nie widzicie – oznajmiła radośnie. – Pójdę zadysponować coś do picia, chodźcie do altany. Czekałam tylko, żeby się wam efektownie pokazać.

Pobiegła ku domowi, zakłopotane towarzystwo zaś jęło sobie gwałtownie przypominać, co też wszyscy mówili i czy nie padły przypadkiem jakieś obraźliwe posądzenia. Powoli ruszyli ku altanie.

W dziesięć minut później w ogrodzie panowało lekkie, dodatkowe zamieszanie, służba roznosiła bowiem napoje i zapalała lampiony, i pani domu miała prawo być przez chwilę zajęta. Nikt jej nie szukał. Niepokojący się już nieco pułkownik doznał ukojenia, bo najwyraźniej w świecie jego żona czuwała nad całością imprezy i nie robiła żadnych głupot.

Arabella wykorzystała zdobytą chwilę. Ciężko dysząc, przelazła ponownie przez mur. Słońce dotykało horyzontu, za kwadrans miały zapaść ciemności, musiała zdążyć przedtem, bo nie widziałaby ścieżki. Półmrok pod drzewami pogłębił się, ale do szczeliny trafiła bezbłędnie.

Przy sobie miała nie tylko sztylet i korkociąg, który przypadkiem wpadł jej w ręce, ale także element zastępczy. Mimo pośpiechu i szaleńczych emocji zdołała pomyśleć, chociaż bardziej był to może instynkt niż myślenie. Diament lśnił na brzuchu bóstwa tak, że trudno go było przeoczyć. Wchodzący tam kapłani mieli przecież oczy w głowie, brak tego blasku dostrzegą od razu. Czymś powinno się go zastąpić…

W prezencie ślubnym dostała kulę z lanego szkła. Była to nowość niezmiernie cenna, wewnątrz kuli bowiem znajdował się krajobraz, prószący śniegiem i migoczący srebrnymi iskierkami. „Żebyś nie zapomniała w tym gorącym kraju, jak wygląda zima” – powiedziała jej starsza siostra, wręczając podarunek. Kula wytrzymała prawie rok, po czym stłukła się tak, że została z niej jedna trzecia z odrobiną śniegu w środku. Arabelli żal było pamiątki, nie wyrzuciła ocalałego kawałka, trzymała go w toaletce wśród biżuterii i teraz mógł się przydać. Wystarczyłoby wetknąć go na miejsce diamentu, czymś przylepić…

Zdecydowanie Arabella miała znakomite zadatki i gdyby urodziła się wśród nizin społecznych, niewątpliwie zostałaby złodziejką i kurtyzaną. Wychowanie przytłumiło w niej rozwój talentów.

Nie przyszło jej na myśl nic bardziej lepkiego niż mężowska pomada do wąsów. Pół minuty wystarczyło, żeby zaopatrzyć się w pełny asortyment narzędzi pomocniczych.

Diament wcale nie był wprawiony w bóstwo na mur, siedział słabiej niż się obawiała, dał się wydłubać czubkiem sztyletu i wpadł do jej dłoni. Nie miała teraz czasu na wzruszenia. Rozmazała pomadę na kawałku szkła, wepchnęła w puste miejsce, iskierki śniegu zamigotały w świetle dogasającej pochodni.

Nie zdążyła się nawet odwrócić. Na kamiennej posadzce zaszurały kroki, Arabelli serce stanęło w gardle. Szczelina znajdowała się za daleko, nie zdążyłaby do niej, w grę wchodziły ułamki sekund. Pewność, że jest to przybytek Siwy i stoi tu również posąg jego żony, Kali, tkwiła w niej, nie musiała się nad tym zastanawiać. Kali miała wprawdzie cztery ręce, dwóch dodatkowych rąk nie mogła sobie na poczekaniu wyprodukować, ale chociaż się do niej upodobnić, przybrać właściwą pozycję…

Kapłan, obojętny, zaspany, najwyraźniej wyrwany z drzemki, ziewając bez żadnego szacunku dla bóstwa, wszedł z nową pochodnią w ręku. Wyjął z uchwytu tę poprzednią, dogasającą, i osadził świeżą. Nie rozglądając się prawie dookoła, wyszedł.

Do opuszczenia sanktuarium Arabelli potrzebne były cztery sekundy.

Kapłan w przedsionku zatrzymał się nagle. Coś zaniepokoiło jego otępiały, zaspany umysł. Doznał wrażenia, że w znajomym wnętrzu nastąpiła jakaś zmiana, chyba gdzieś przy bogini. Kali ożyła i poruszyła się…? Długą chwilę stał, próbując oprzytomnieć, po czym zawrócił i ponownie wszedł do świętego pomieszczenia. Tym razem obrzucił je uważnym spojrzeniem.

Wszystko wyglądało jak trzeba. Klejnoty na ciałach bóstw lśniły, Wielki Diament migotał, nic się nie zmieniło. Musiało mu się tylko wydawać…

Arabella obejrzała swoją zdobycz dopiero nazajutrz, w blasku słońca, kiedy została sama. Widok zaparł jej dech.

Pułkownik Blackhill nie przesadzał wcale. Diament był olbrzymi, rzeczywiście wydawał się podwójny, rzeczywiście wyglądał jak dwa pękate jajka, złączone ze sobą, wtopione w siebie wzajemnie. W samym środku, w miejscu złączenia, miał skazę, może pęknięcie, ale poza tym był nieskazitelnie czysty. Mimo dzikiej emocji, Arabella rozsądnie pomyślała, że powinno się go przeciąć i uzyskać dwa idealne, jednakowe kamienie, wciąż jeszcze nieprzyzwoicie wielkie. Może uczyni to kiedyś, jeśli kradzież nie zostanie wykryta albo sprawa już przyschnie.

Myśl o honorze męża, który miała zniweczyć, jakoś w niej zbladła na widok tego cudu. Ostatecznie miała czas, nic pilnego, na razie chciała nacieszyć się diamentem. Umiała go ukryć…

***

Spędziła w Indiach dziesięć lat, które w najmniejszym stopniu nie zaszkodziły jej zdrowiu. Zapewne nie wytrzymałaby tak długo i uparła się wrócić do Anglii, symulując jakąś chorobę, gdyby nie George młodszy.

Już po dwóch latach udało mu się osiedlić w pobliżu stryja i mogła go widywać przynajmniej raz na tydzień. Pozazdrościła wtedy z całego serca ubogim ludziom, nie posiadającym służby.

Nie odważyła się na szczerość uczuć w obliczu szpiegujących ją oczu. Nikt nie żywił do niej żadnej niechęci, przeciwnie, ogólnie była lubiana i ceniona, nie mając bowiem nic do roboty, interesowała się tubylcami. Obdarowywała kobiety żywnością i odzieżą, dostarczała lekarstw, usiłowała nawet uczyć dzieci, co powiodło jej się w nikłym stopniu, ale zostało przyjęte przychylnie. Była szczodra, chętnie szastając pieniędzmi męża. Zarazem utrzymywała właściwy dystans, czego przyczyną nie był takt i mądrość, tylko wstręt do brudu, a także jej własna fanaberyjność. Nagle nudziła ją dobroczynność, miała dość i porzucała towarzystwo tubylców, przy czym dobre wychowanie i wdzięk sprawiały, że czyniła to elegancko i nieobraźliwie. Zazwyczaj była wesoła, uśmiechnięta i życzliwa, nie pomiatała pokojówkami, nigdy nikogo nie uderzyła, a za to jednej służącej pomogła wyjść za ukochanego chłopca. Podobało jej się wystąpić w charakterze dobrej opatrzności, pomoc zaś polegała na dostarczeniu wiana, które dla niej stanowiło drobiazg, a dla hinduskiej dziewczyny majątek. Razem wziąwszy, mogła liczyć niemal na uwielbienie, szpiegowanie zaś brało się ze zwyczajnej ciekawości, ale straszliwy lęk, jaki budził pułkownik, stanowił niebezpieczeństwo. Z samego strachu przed nim ktoś mógł ją zdradzić i wolała nie ryzykować. Dzieciństwo, spędzone na swobodnych kontaktach z wszelkimi warstwami wiejskiego społeczeństwa, nauczyło ją, że służba ma oczy, uszy i gębę i wszystkich tych organów używa z wielkim zapałem.