Выбрать главу

Słuchając jej nagłego jąkania, obudzona już i ubrana w strój poranny, Arabella wzruszyła ramionami, nie zgłaszając żadnych pretensji za głupie posądzenie, i Marietta bardzo demonstracyjnie odetchnęła z ulgą. Dołożyła już bez oporu, a nawet gorliwie, że teraz jej przychodzi na myśl… Panią Davis dwa razy zastała obok takiej specjalnej hinduskiej szafeczki jaśnie pani…

Po tym pięknym początku wszystkie następne pytania brzmiały sugestywnie, z czego pytający nie zdawali sobie sprawy. Każdy kolejny przesłuchiwany potwierdzał opinię pierwszego świadka, nawet Arabella, nawet sam George, cała służba zaś czyniła nagle spostrzeżenie, że tak, istotnie, pani Davis była jakaś dziwna, o te swoje ziółka dbała jak o źrenicę oka, w nocy czasem błąkała się po domu, chyba nie mogła spać, ale, oczywiście, nikt nie ośmielał się zadawać jej pytań…

Samobójstwa pani Davis nie przypisano. Stwierdzono przypadkowe przedawkowanie środków nasennych i tyle. Państwo Blackhill wyprawili jej przyzwoity pogrzeb, a spadek po niej, całkiem godziwy, wziął jakiś daleki kuzyn, odnaleziony przez doradców prawnych, zachwycony niespodziewanym uśmiechem fortuny. W głowie mu nie postało dociekanie, czy aby na pewno starszawa krewna zgasła w sposób naturalny.

Pojawiło się za to pytanie w tej kwestii w głowie inspektora Thompsona. Powodów do niepokoju nie miał żadnych, coś go jednak delikatnie skrobało, węszył jakąś nieprawidłowość i nie mógł sobie uświadomić, skąd pochodzi swąd. Na brak zajęć nie cierpiał i czasu miał mało, ale w nielicznych wolnych chwilach w kółko odczytywał swoje notatki i zwierzał się na piśmie samemu sobie. Wszyscy zeznawali to samo, szczerze i bez wahań, ale w tej zgodnej orkiestrze gdzieś mu dźwięczał fałszywy ton.

W odnalezieniu tego zgrzytu dopomógł mu sir Henry Meadows.

***

Sir Meadowsa uporczywie interesowało wszystko, co dotyczyło pułkownika Blackhilla i wdowy po nim, Arabelli. Od posądzeń o kradzież diamentu w zasadzie się odczepił, samobójstwo pułkownika wydawało się argumentem ostatecznym, ale gdzieś ten diament musiał się przecież podziać. Arabelli nie podejrzewał, do głowy mu nie przyszło, że angielska dama, w tamtych czasach jeszcze młoda dziewczyna, mogłaby sama, osobiście, dokonać podobnego czynu, bez opieki znaleźć się w indyjskiej dżungli, nie zostać rozszarpana przez tygrysy, pokąsana przez węże, zamordowana przez opryszków i w ogóle nie zwariować ze strachu. Niby tej dżungli był tam wtedy mały kawałek, ale jednak. Wedrzeć się do strzeżonej świątyni i z zimną krwią dokonać zamiany diamentu na szkło? Absolutnie wykluczone. Nie znał dostatecznie dobrze charakteru Arabelli i pojęcia nie miał o uczuciach, jakie nią miotały, a były to uczucia tej miary, że własną siłą mogły uśmiercić owego ewentualnego tygrysa, nie wspominając o złoczyńcy w ludzkiej postaci.

Wielki Diament wciąż korcił go i denerwował. Zainspirowany malutką wzmianką w gazecie o nagłej śmierci pani Davis, odnalazł inspektora Thompsona i zaprosił się do niego na pogawędkę. Potentatowi tego rodzaju co sir Meadows inspektor nie mógł odmówić.

Usiedli w gabinecie. Od pierwszego rzutu oka na inspektora sir Henry zrozumiał, że swoje zainteresowanie musi uzasadnić. Błyskawicznie zdecydował się powiedzieć prawdę.

Opowieści o diamencie pan Thompson wysłuchał z wielkim zaciekawieniem i w milczeniu, ograniczając się do znaku zapytania w oczach.

– Szczerze panu powiem – kończył swą wypowiedź sir Henry – racjonalnych powodów nie ma, ale wszystko, co ma związek z domem pułkownika, jest dla mnie treścią życia. Interesuje mnie w najwyższym stopniu. Może to rodzaj kaprysu. Jeśli sprawa nie stanowi tajemnicy stanu, chciałbym dowiedzieć się od pana, co tam właściwie zaszło. To już druga niespodziewana śmierć w tym domu, o pierwszej wiem wszystko, chciałbym wiedzieć i o drugiej.

Inspektor nie miał oporów.

– Nie – odparł. – Żadnej tajemnicy w tym nie ma. Proszę bardzo…

Wyciągnął z szuflady swoje notatki i porządnie, ze szczegółami, opowiedział całą historię. Teraz sir Henry słuchał w milczeniu, ale w jego milczeniu tkwił cień podejrzliwości.

– Tak od razu odgadli, że coś jej się stało? – spytał nieufnie. – Mogła przecież wyjść, zamykając pokój? Ranny ptaszek, powiedzmy. Niezwykle domyślna służba…

– Nie – przerwał sir Henry. – Nie od razu. Szukali jej po całym domu, pukali, zaglądali przez dziurkę od klucza…

– I klucz tkwił od wewnątrz…? No tak, to wskazówka decydująca.

Inspektor otworzył usta i zamknął je nagle. Klucz tkwił w zamku od wewnątrz…? Nikt czegoś podobnego nie powiedział, przeciwnie, przez dziurkę od klucza zaglądali swobodnie, widzieli buciki pani Davis, ładnie ustawione pod krzesłem. Widzieli firankę w uchylonym oknie. Gdzież zatem był klucz…?

– Dziękuję panu – powiedział po bardzo długiej chwili. – Czułem, że czegoś mi tu brakuje, pan mi dopomógł. Nie ma to zapewne żadnego znaczenia, ale wyjaśnię sprawę dla własnego spokoju. Klucza w zamku nie było, dzięki czemu mogli zaglądać, i to, jak się okazuje, niepokoiło mnie przez cały czas. Uświadomiłem to sobie dopiero w tym momencie. Nie wiem, czy pan się orientuje, że osoby doświadczone wyjmują klucz z zamka, żeby nikt nie mógł przekręcić go z zewnątrz specjalnymi szczypcami. Włamywacze to potrafią. Z drugiej strony, brak klucza pozwala na łatwe operowanie wytrychem, ale w porządnym domu wytrychami na ogół nikt nie dysponuje. Któż tam mógł…? No nic, ja się dowiem.

Sir Meadowsa ni z tego, ni z owego ogarnęła irracjonalna satysfakcja na myśl, że wprowadził jakieś wątpliwości. Sam miał wyłącznie wątpliwości, więc może przyjemnie mu było znaleźć się w liczniejszym towarzystwie. Pożegnał inspektora, uzyskując od niego obietnicę podzielenia się ewentualnymi odkryciami.

Inspektor zaś, metodycznie i bez pośpiechu, pozałatwiał sprawy bieżące, przekazał obowiązki komu należało i wydłubał sobie dzień wolny. Z George'em się nie umawiał, celem jego wizyty była służba, nie zaś państwo.

Służba, od pierwszej do ostatniej osoby, zgodnie zaświadczyła, że klucza w zamku nie było i te buciki pani Davis oglądali bez przeszkód. Lokajczyk uzyskał zwolnienie z obowiązków na całe popołudnie i został podjęty przez inspektora piwem w gospodzie.

Mimo upływu czasu swoje pełne chwały wyczyny pamiętał doskonale. Pożar nie wybuchł, burza nie szalała, zbójców nie było, całe wydarzenie zatem nie miało szans obrosnąć dodatkową legendą, mógł się najwyżej złamać któryś szczebel drabiny albo pęknąć włókno liny, na której zjeżdżał do okna. Nie zleciał z wysokości drugiego piętra, zatem nawet całkowite zerwanie się liny inspektor gotów był przyjąć bez protestów. Zażądał szczegółowego sprawozdania, co stało się w środku, kiedy już młodzieniec wdarł się przez okno do pokoju pani Davis.

– Kazali otworzyć – zwierzył się lokajczyk. – No to niech będzie. Nieboszczka ostra była i ja, miej mnie Bóg w opiece, się jej bałem. Zamkłem oczy, żeby nie spojrzeć, i prawie się potkłem pode drzwiami o ten klucz, co już z daleka widziałem, że leży…

– Gdzie leży?

– Pode drzwiami. Na dywanie. Jak pod nogą poczułem, zaraz otwarłem…

Tematem całej reszty swobodnej pogawędki stał się klucz i jego lokalizacja. Inspektor mógł przyjąć, że pani Davis należała do grona owych ostrożnych, którzy boją się włamywaczy ze szczypcami, ale w takim wypadku wyjmowałaby klucz i kładła na stole. Rzucanie go na podłogę wydało mu się nieco dziwne.

To zatem była owa zgryzota, która nie pozwalała mu zamknąć sprawy prywatnie, dla siebie. Nie pasował mu klucz. Z jednej strony doznał ulgi, z drugiej poczuł się zaintrygowany.

Uczynił założenie, że panią Davis ktoś zamordował. Kto, na litość boską, i po co?! Krewniak-spadkobierca odpadał w przedbiegach, nie dość, że znajdował się zupełnie gdzie indziej i wszyscy go tam bezustannie widzieli, nie dość, że nie wiedział o żadnym spadku, to jeszcze pojęcia nie miał o pokrewieństwie, łączącym go z nieboszczką. Nikt inny zaś z jej śmierci nie odniósł żadnej korzyści. Nie została okradziona, złota broszka z kędziorem nieboszczyka męża leżała na toaletce, w sakiewce znajdowały się pieniądze, nic nie zginęło. Sympatyczna nie była, to fakt, podległa jej służba nie znosiła jej z całego serca, ale nie był to dostateczny powód do zabójstwa. Cóż zatem znaczył ten klucz…?

Wreszcie inspektor Thompson pomyślał, że może ktoś chciał zrobić tylko złośliwy dowcip, wpuścić jej do pokoju szczura albo coś w tym rodzaju. Przypadek sprawił, że wybrał na to niewłaściwą chwilę, a teraz za skarby świata do niczego się nie przyzna. Na wszelki wypadek zainteresował się jeszcze, czy wśród służby nie nastąpiła jakaś zmiana, i wówczas wyszło na jaw, że wymówiła pracę francuska pokojówka pani Blackhill. W tym też nie było nic niezwykłego, pokojówka zaoszczędziła sobie trochę pieniędzy i postanowiła wrócić do własnego kraju, gdzie podobno czekał na nią narzeczony. Normalna sprawa.

Dał sobie spokój z dociekaniami, a wszystkie notatki odłożył na najwyższą półkę w bibliotece.

***

Marietta zmyła się po trzech miesiącach, dyplomatycznie i bez sensacji.

Wielki Diament obszyła czarnym aksamitem i przymocowała do kapelusza. Troska o kapelusz wydawała się czymś naturalnym, nie była tak bogata, żeby lekceważyć eleganckie nakrycie głowy. Z zaciśniętymi zębami odczekała czas, który wydał się dostateczny dla uniknięcia głupich skojarzeń, po czym zrealizowała dalszy ciąg planu. Sama do siebie napisała list i przy pierwszej okazji wysłała go z Londynu. Wolałaby wysłać z Francji, ale nie miała tam nikogo wystarczająco zaufanego. Z tym listem w ręku przyszła do Arabelli zmieszana, zakłopotana, spłoniona i radośnie-smętna.

Otóż powrócił z dalekich podróży jej narzeczony. Żyje, pamięta o niej, kocha ją, wzbogacił się nawet i wzywa ją do siebie. Jaśnie pani sama widzi, że ona tu żadnych romansów z nikim nie nawiązywała, czekała na niego, chociaż wydawało się to beznadziejne, no i doczekała się. Czy jaśnie pani raczy ją zwolnić?