Krótko mówiąc, po raz pierwszy w życiu wpadła w rzetelną histerię. Podkład już miała, wicehrabia, szczery chłopiec, nie umiał porządnie ukrywać swoich wahań i wątpliwości, napięcie Marietty narastało i tu, naprzeciwko jubilerskiego magazynu, doszło do zenitu.
Nie mając pojęcia o doznaniach wspólniczki, wicehrabia z diamentem wszedł do jubilera. Oględzin dokonano na zapleczu, w pokoiku, stanowiącym coś w rodzaju warsztatu złotniczego.
Pewności, że istotnie ma do czynienia z największym diamentem świata, wicehrabia nabrał dopiero na widok rumieńca, jakim zapłonęła twarz fachowca. Jubiler złapał dech oraz lupę, obejrzał kamień z największą dokładnością i nie zdołał w pełni stłumić emocji.
– Przeciąć czy pan wicehrabia chce sprzedać, jak jest? – spytał bez ogródek.
– Nie wiem jeszcze – odparł wicehrabia, wyjmując mu z ręki drogocenność niemal przemocą. – Na ile pan to wycenia?
– Trudno powiedzieć. Rzecz dla amatora. Po przecięciu…
– Niech się pan nad tym zastanowi – poradził sucho wicehrabia. – Właściciel chciałby dostać pieniądze. Przyjdę jutro albo pojutrze.
Jubiler nieco ochłonął.
– Pojutrze. Przeprowadzę rozeznanie. Może zdołam podać panu konkretną sumę.
Ukazując się znów na progu sklepu wicehrabia zamierzał dać radosny znak zawoalowanej Marietcie. Znak mu nie bardzo wyszedł, bo równocześnie błysnął w nim niepokój, że do pojutrza jubiler wgłębi się w ową aferę, o której było tyle gadania, i stworzy jakieś przeszkody. On sam zostanie wmieszany, diabli wiedzą w co… Zawahał się i zatrzymał na moment, z wyrazem niechęci na twarzy.
Półprzytomna z napięcia Marietta odebrała gest i wyraz jako potwierdzenie najgorszych obaw. Ślepo runęła ku niemu przez jezdnię wprost pod koła rozpędzonej karety hiszpańskiego ambasadora.
Wątpliwe, czy nawet w sto lat później zdołano by uratować jej życie. Początek drugiej połowy XIX wieku dysponował mniejszymi możliwościami i po kwadransie umarła w objęciach niedoszłego oblubieńca lub też niedoszłej ofiary.
Zważywszy wysokie sfery, do jakich należała kareta, w której zresztą jechał nie ambasador, tylko jego wiecznie śpieszący się sekretarz, wydarzenie doczekało się aż dwóch wzmianek w prasie. Trzecia wzmianka, podająca ten sam adres, pojawiła się w tydzień później i zawiadamiała o tajemniczej śmierci dwóch kobiet dzień po dniu. Zmarła mianowicie gospodyni domu, a zaraz nazajutrz jej służąca, obie otrute substancją, której resztki znaleziono w pustym mieszkaniu po zabitej w katastrofie lokatorce. W archiwach policyjnych pozostały zeznania świadków, z których to zeznań wynikało, że obie damy kolejno spróbowały napoju z eleganckiej, kryształowej karafki. Uczyniły to całkowicie dobrowolnie, a napój okazał się koncentratem bardzo silnej trucizny pochodzenia roślinnego.
Wicehrabia obie wzmianki nawet przeczytał, ale żadne podejrzenia nie zaświtały mu w głowie. Pozostał w przekonaniu, że narzeczona-wspólniczka kochała go nad życie i wielką ulgę sprawiała mu myśl, iż nie zdążył jej unieszczęśliwić wyjawieniem swoich wątpliwości.
Resztę pieniędzy Marietty w postaci czterystu franków osobiście odwiózł kowalowi, diament jednakże zatrzymał dla siebie. Żadne wyrzuty sumienia go nie dotknęły, głęboko wierzył bowiem, iż takie właśnie byłoby życzenie nieboszczki. Cóż kowalowi po diamencie, z którym on sam nie wie, co zrobić? A ileż skomplikowanych wyjaśnień…!
W każdym razie nieoczekiwana i wielce dramatyczna śmierć Marietty wstrzymała go we wszystkich poczynaniach. Jubilerowi wyjaśnił, że właściciel zmienił zdanie i już nie chce klejnotu sprzedawać, po czym sam przystąpił do bezradnego bicia się z myślami. W niepewności wytrwał całe dwa lata, ku ogromnej uciesze swoich rodziców, większość tego czasu spędził bowiem w rodowej posiadłości. Paryż go denerwował.
Potem zaś z kraju, będącego niegdyś Polską, przybyła nowa emigracja, wypędzona na obczyznę upadkiem kolejnego powstania…
Hrabia Dębski, którego pradziad otrzymał tytuł od samego Napoleona, zagrożony osobiście, uciekł z kraju w ostatniej chwili, zabierając ze sobą jedyną córkę, a może raczej należałoby powiedzieć, że to córka zabrała lekko rannego ojca. Jego dobra, rzecz jasna, zostały skonfiskowane, na szczęście jednak zasadnicza część rodzinnego majątku znajdowała się w rękach babci, starej hrabiny Dębskiej, wywodzącej się z bogatych kupców gdańskich. Swymi czasy małżeństwo dziadka stanowiło mezalians, wówczas gwałtownie potępiany, a teraz owocujący zyskiem. Posagowych dóbr hrabiny konfiskata nie obejmowała, hrabia Dębski zaś był ich jedynym dziedzicem, bez względu na to, gdzie przebywał, na Syberii czy w Paryżu. Wolał w Paryżu.
Przekazanie funduszów via Gdańsk nie napotkało żadnych trudności i hrabia z córką, wynająwszy mały i skromny pałacyk przy Chaussee d'Antin, błyskawicznie wszedł do najlepszego towarzystwa, znanego mu zresztą z lat młodości. Jego piękna córka z miejsca zrobiła furorę.
W siedemnastoletniej hrabiance Klementynie starszy od niej o lat jedenaście, ale wciąż bardzo młodzieńczy wicehrabia de Noirmont zakochał się na śmierć i życie, zanim się zdążył obejrzeć.
Powodzenie zawsze miał szaleńcze, od dwóch lat jednakże, od chwili wejścia w posiadanie diamentu, przestał je wykorzystywać i prowadził się nienagannie, z czego prawie nie zdawał sobie sprawy. W tajemniczy sposób Wielki Diament zmienił mu charakter. Niegdysiejszy złoty młodzieniec, lekkomyślny, niedbały utracjusz, przeistoczył się w istotę myślącą. Roziskrzona bryła działała jakby dwukierunkowo, z jednej strony wyraźnie się czuło, że jej pochodzenie jest podejrzane i należy ją ukrywać, z drugiej stwarzała olśniewające możliwości finansowe, których wyrzeczenie się byłoby idiotyzmem. Wicehrabia nie potrafił się na nie zdobyć, równie niezdolny do tych jakichś niezbędnych zabiegów, przecięcia kamienia, sprzedaży, konszachtów z jubilerami oraz innych wysiłków. W tym wszystkim nie miał pieniędzy, grzązł w długach, na rodzinę nie miał już co liczyć, i całymi tygodniami obijał się po ostatniej, okrojonej posiadłości, gdzie ojciec z matką, obydwoje mocno wiekowi, wegetowali w resztkach zrujnowanego zameczku. Dochód z tych pozostałości po przodkach wystarczał zaledwie na nędzne utrzymanie, a diament świecił własnym blaskiem i kusił, ostrzegając zarazem przed nierozważną lekkomyślnością. Wicehrabia zatem w pierwszym rzędzie zwalczył w sobie lekkomyślność.
Cały paryski wielki świat, a także półświatek, najpierw się zdziwił, potem nie uwierzył, a wreszcie pogodził się z tą osobliwą odmianą dotychczasowego ognistego galanta. Poszła fama, że wicehrabia musi się bogato ożenić i stąd nagły zwrot ku moralności, chociaż liczne młodsze i starsze damy chętnie by go zaakceptowały nawet bez żadnych dodatkowych cnót.
Dwadzieścia lat wcześniej ośmioletni wówczas wicehrabia został przedstawiony młodemu hrabiemu Dębskiemu przez własnego ojca, który wprowadzał w życie paryskie polskiego arystokratę, i teraz odnowienie znajomości przyszło bez trudu. Dostęp do Klementyny był otwarty.
Klementyna, wychowana w kraju o skomplikowanej sytuacji politycznej, z jednej strony pełna surowych zasad, podbudowanych nieugiętym patriotyzmem, z drugiej tryskała życiem i energią, chciwa wrażeń, wytchnienia po rozmaitych okropnościach, beztroski i zabawy. Nie miała zadatków na matronę i cierpiętnicę, wręcz przeciwnie. Fakt, że osobiście, przekradając się konno i pieszo wśród lasów i ugorów, donosiła powstańcom pożywienie i nawet opatrywała rany, wcale nie dobił jej nieodwracalnie, a upadek powstania nie pozbawił optymizmu. Wszystko to razem stanowiło acz dość ponurą, to jednak wspaniałą przygodę i nauczyło ją korzystać z każdej chwili radości i ulgi, regenerować siły dla zniesienia następnych nieszczęść i wierzyć niezłomnie w tak zwane lepsze jutro. Należała do kobiet, stanowiących czyste błogosławieństwo dla całego rodzaju męskiego, wewnętrznie zaś była starsza niż wskazywał jej wiek. Świeżo minione wydarzenia historyczne obdarzyły ją dojrzałością umysłu i charakteru.
I do tego była naprawdę piękna.
Wicehrabia na jej punkcie oszalał do tego stopnia, że prawie zapomniał o diamencie. Klementyna, w nieco wolniejszym tempie, odpowiedziała mu wzajemnością. Na oko podobał jej się od razu, rozejrzawszy się zaś wokół siebie, doceniła zdumiewająco moralny tryb życia młodego człowieka, o którym krążyły obecnie kąśliwe opinie, jakoby pokutował za wcześniejsze grzechy. Skoro pokutował, to już nieźle, szczególnie że poddał się tej pokucie sam z siebie, dobrowolnie, bez niczyjego nacisku. Jedną miał tylko wadę nieuleczalną, mianowicie nie był bogaty. Pochodził ze zrujnowanej rodziny, nie posiadał prawie żadnego dochodu i nie czekał na niego żaden spadek. Pod tym względem prezentował się beznadziejnie.
Ubóstwem wielbiciela Klementyna nie przejęła się zbytnio. Co oznacza, wiedziała dokładnie, dość się naoglądała w kraju rodzin zrujnowanych. Znała takich, którzy poddali się rezygnacji i podupadli doszczętnie, i takich, którzy umieli się podźwignąć, sama nie zagrożona żadną nędzą wyłącznie dzięki gdańskiej babce. Wpadły jej nawet w ucho jakieś rozmowy o funduszach lokowanych w Anglii, zabezpieczonych przed wszelkimi kataklizmami.
Na wszelki wypadek jednakże odbyła rozmowę z ojcem.
– Mój tatku – rzekła przy śniadaniu, spożywanym sam na sam, we dwoje. – Czy my jesteśmy bogaci?
Hrabia Dębski, po wydarzeniach powstańczych pełen uznania, a nawet szacunku, dla własnej córki, zastanowił się.
– To zależy – odparł. – Ogólnie, jako rodzina, raczej tak. Ale pozostał nam tylko majątek babci, bo moje przepadło. No i ty masz Zarzecze po matce. Dałoby się z tego wyżyć.
– A gdyby nagle potrzebne nam były pieniądze, dużo pieniędzy, to co?
– A cóż ty, moje dziecko, nagle zrobiłaś się taką finansistką?
– Zaraz tatce powiem, ale najpierw niech tatko odpowie. Gdyby nam były potrzebne…