Odczekawszy tydzień od pogrzebu hrabiego, wierny sługa udał się do pani hrabiny.
– Ja, proszę jaśnie pani hrabiny, dłużej milczeć nie mogę – oznajmił stanowczo, głosem przyciszonym. – Wiem, że to za wcześnie i o przebaczenie proszę, jaśnie pani nie ma głowy do takich rzeczy, ale z tego może być nieszczęście, więc się ośmielam.
– Nie mam ci co przebaczać, mów od razu, w czym rzecz – odparła Klementyna, która inteligencję Florka ceniła wysoko. Wiedziała, że z barachłem by nie przychodził.
– Ano nie wiem, ważne to czy nie, ale widzę, jak ten łajdus węszy. Armand. Garderobiany świętej pamięci pana hrabiego. Przykrość zrobię jaśnie pani, ale już trudno. W ostatniej godzinie życia pana hrabiego, jaśnie państwo ze sobą mówili, a ten do sypialni zajrzał. Co zobaczył, tego ja nie wiem, ale musiało coś być, bo zgorzał na pysku. To widziałem na własne oczy. A teraz widzę, a tak na wszelki wypadek oka od niego już nie odrywam, że węszy, jakby czegoś szukał, a głównie po książkach w bibliotece. Jak dotąd, dosyć z daleka go trzymam, w nocy nie wejdzie, bo sam osobiście o zamek zadbałem, ale nie wiem, co dalej i może być, że dla jaśnie pani to ważne. Bo jak nie, to już nie będę głowy zawracał.
Klementyna całego przemówienia wysłuchała spokojnie, ale nieco pobladła. Jedyny dokument, jaki dotychczas odnalazła, zresztą przypadkiem i nie wśród książek, tylko w biurku hrabiego, to był list od jej własnego ojca, skierowany do zięcia, zawierający uzupełnienie wieści, wysłanych w liście wcześniejszym. Jedyne, co z niego zrozumiała dokładnie, to to, że diament był kradziony, a posiadanie go stanowi, lub też może stanowiło, straszliwą hańbę dla posiadacza. Hrabia Dębski, pisząc, miał wprawdzie na myśli pułkownika Blackhilla, ale jego córka nie mogła tego odgadnąć, bo nie napisał wyraźnie, kontynuował temat, jego zięciowi doskonale znany. Córka przeraziła się śmiertelnie, pomyślawszy o mężu.
Ani jedna sekunda przy śmiertelnym łożu hrabiego nie zatarła się jej w pamięci i nie miała cienia wątpliwości, co też ów lokaj mógł zobaczyć. Rabunku się nie obawiała, widok diamentu wprawdzie nią wstrząsnął, ale pazerności jeszcze nie obudził, niechby go nawet ktoś ukradł, niechby go diabli wzięli, z utratą błyskotki godziła się chętnie, istniało tu jednak niebezpieczeństwo, że sprawa wyjdzie na jaw. Dopadnie ten lokaj łupu czy nie, może o nim coś powiedzieć, może rozgłosić, co widział, a wtedy owa straszliwa hańba spadnie na jej świętej pamięci nieboszczyka męża, który już nie zdoła się bronić. Do tego nie dopuści za żadną cenę!
Myśl Klementyny biegła i ujawniała się w oczach. Florek czekał na jej odpowiedź, patrzył, widział jej wzrok i zaczynało mu się robić zimno i gorąco na przemian. Zyskał pewność, że słusznie postąpił, przychodząc z donosem, a może należało nie czekać nawet do pogrzebu pana hrabiego…
– Wolałabym nie żyć – wyrwało się w końcu Klementynie – ale musiałyby nie żyć także moje dzieci i wnuki…
– To widzę, że sprawa nie lekka – ośmielił się zaopiniować sługa.
– Najcięższa w świecie. Czekaj, muszę się zastanowić.
– To jaśnie pani wolno. Ale ja już pozwalam sobie coś tam rozumieć. Już niech jaśnie pani będzie spokojna i na mnie nie zwraca uwagi.
Popatrzyli sobie w oczy i poniechali słownej wymiany poglądów. Wzajemne zrozumienie zostało osiągnięte.
Honor męża czy ludzkie życie. Klementyna w ułamku sekundy dokonała wyboru, dokładnie odwrotnego niż Arabella…
Idealnie zwykłą i normalną rzeczy koleją dziewka kuchenna spotkała się ze swoim wsiowym amantem poza murami zameczku. Hrabiostwo de Noirmont obrony przed wrogiem nie przewidywali, w czasie remontu zatem mury pozostawiono w malowniczym nieładzie. Przełazić przez nie było o tyle trudno i uciążliwie, że proces kruszenia postępował i kamienie leciały niekiedy spod nogi, wprost do pozbawionej wody fosy, dziewka kuchenna jednakże, w amancie mocno rozamorowana, znała przejścia bezpieczne.
Fosa ponadto, acz sucha, to jednak uporządkowana, porosła piękną trawą, pachnącymi ziołami i rozmaitym dzikim kwieciem, doskonale nadawała się na romantyczne spotkania. Znacznie mniej romantyczne wydało się zakochanej parze znalezisko, wśród bujnych roślin na kamienistym podłożu znienacka ujrzane.
Dziewka, rzecz jasna, krzyk z siebie wydała taki, że na równe nogi poderwał całą służbę zamkową. Amant, nie zdążywszy zatkać jej gęby, przytomnie uciekł, a na jego miejsce zleciał się tłum, wdziękami dziewki znacznie mniej zainteresowany. Zamieszanie rychło dotarło do Klementyny.
W 1906 roku telefon już istniał, policja zatem zjawiła się szybko. Wszelkie rozmowy z władzami i wyjaśnienia wziął na siebie kamerdyner, chociaż pani zgłosiła pełną chęć współpracy. Wiadomo było jednakże, iż wiedza o służbie u państwa rzadko przekracza stan zerowy, rozsądne gliny zatem wolały gawędzić na nieco niższym poziomie.
– Otóż jest to dzień trzeci – zeznał osobiście kamerdyner, zachowując dostojne opanowanie, bo w zawodzie był fachowcem z dziada pradziada. – Od dwóch dni go nie było, tego Armanda Bouchera, nikt go nie widział, ale wyznam od razu: nikt się tym zbytnio nie przejmował.
– Dlaczego? – przerwał podstępnie komisarz policji. – Nie był lubiany?
– Nie, nie to. Lubić się dawał, grzeczny i nie leniwy, dowcipny, towarzyski… Ale wiadomo było, że zostanie zwolniony, bo głównie zatrudniał się przy panu. Młody pan hrabia ma swojego lokaja. Wszyscy myśleli, była mowa wśród służby, że nie czekał, tylko sam się wyniósł, może znalazł dobre miejsce i wolał nie zwłóczyć. Niegrzecznie i głupio, bo w ten sposób sam się pozbawił dobrego świadectwa, ale może całkiem zmienił zajęcie? Młody był. Z pensją jaśnie pani hrabina nie zalegała, miał swoje, i tak uważano, że po prostu poszedł precz.
– A rzeczy? Jego rzeczy?
Kamerdyner pozwolił sobie na odrobinę niesmaku w spojrzeniu.
– O jego rzeczach to dopiero teraz wiadomo, że zostały – wyjaśnił godnie. – Nikt tu po cudzych pokojach nie szpera. Powiem dokładnie. Pierwszego dnia jeszcze nie zwrócono uwagi, że go nie ma. Dopiero wieczorem ktoś zauważył nieobecność na kolacji…
– Kto?
– Przykro mi, tego nie wiem. Mam osobiste wrażenie, że któraś pokojówka. Jadam oddzielnie, u siebie. Czy mówić dalej?
– Tak, proszę.
– Zatem nieobecność nie obudziła wielkiego zainteresowania. Nazajutrz, drugi dzień, zauważono, że go ciągle nie ma, ale przypuszczano jakąś eskapadę, skorzystał, powiedzmy, z tego, że po śmierci świętej pamięci pana hrabiego miał mniej zajęcia i pozwolił sobie na wybryk. Dopiero dziś, dzień trzeci…
Rzucił okiem na zegar i zawahał się.
– No, za chwilę będzie to wczoraj… zawsze jednak dzień trzeci. Rozmowy przy posiłkach nabrały, rzekłbym, rumieńców i sam zdecydowałem, że należy, o ile nie wróci do jutra, sprawdzić, czy zabrał ze sobą swoje bagaże. Nastąpiłoby to dziś.
– Rozumiem – powiedział w zamyśleniu komisarz policji i zaczął dopytywać się o ściślejsze związki nieboszczyka z fosy z kimkolwiek.
W rezultacie, przesłuchawszy cały personel, dowiedział się, iż denat w ostatnich dniach życia przejawiał jakby nowe cechy. Był milczący, zdradzał lekkie roztargnienie, pracy zawodowej oddawał się jakoś tak z daleka od ludzkich oczu, może nawet wydawał się odrobinę zdenerwowany, ale szło to wszystko na karb porządkowania rzeczy nieboszczyka hrabiego i przewidywanego zwolnienia. Często wybiegał na mury zamkowe i patrzył w dal. Co to mogło oznaczać, nikt nie potrafił odgadnąć.
Zważywszy brak jakichkolwiek obrażeń, poza śladami potłuczenia i skręceniem karku, śmierć lokaja uznano w końcu za nieszczęśliwy przypadek. Za którymś wybiegnięciem na mury kamień mu się opsnął spod nogi, zleciał i cześć. Fakt wybiegania stanowczo stwierdzał zaufany sługa hrabiny, pochodzenia polskiego, nie mający żadnych związków z francuskim personelem i żadnego powodu, żeby kłamać.
W kronice gospodarskiej smutne wydarzenie zostało odnotowane, rzeczy denata i odszkodowanie wysłano jego starszej siostrze, która była jedyną krewną, Klementyna zaś, mężnie poruszywszy temat, dowiedziała się od Florka, że policja zgadła doskonałe. Rzeczywiście nieboszczyk z tego muru się zwalił, więc chyba mu było przeznaczone.
Wstrząśnięta lekko wybrykiem losu, rozpoczęła porządki w bibliotece. Pomocą służył jej wyłącznie zaufany sługa, niezbędny do dźwigania ciężkich foliałów, i nikt więcej, nie zamykała jednakże drzwi na klucz i nie zakazywała wstępu lokajom i pokojówkom, zajęcie jej zatem wydawało się naturalne i nieszczególnie interesujące. Nie wzbudziło ani podejrzeń, ani sensacji.
Dopiero po miesiącu trafiła na mężowskie archiwum. Dwustuletnie Żywoty świętych zostały przez hrabiego uznane za dzieło nie cieszące się wielkim powodzeniem i raczej rzadko czytane, wybrał je na bezpieczną kryjówkę i umieścił wśród starych kart część korespondencji. Klementyna znalazła tam brudnopis jego listu do teścia, pierwszą odpowiedź swego ojca, obszernie opisującą angielską stronę diamentowej afery, kilka notatek i wycinki z prasy. Jeden był angielski i snuł dywagacje na tle samobójstwa pułkownika Blackhilla, a dwa francuskie i te, dość krótko, ale za to tajemniczo, napomykały o klątwie, ciążącej nad pozornie niewinnym domem w Paryżu, gdzie w ciągu jednego tygodnia tragicznie zmarły trzy kobiety. Wśród notatek znajdowała się jakaś dodatkowa wzmianka o Francuzie, który podobno był legalnym właścicielem diamentu.
Nie wszystko Klementyna do siebie dopasowała, szczególnie te jakieś trzy kobiety z klątwą wydały jej się nieco oderwane od tematu, ale ulgi doznała olbrzymiej. Nie na jej męża miała spaść hańba, tylko na angielskiego pułkownika. Skąd i jakim sposobem diament znalazł się w posiadaniu hrabiego de Noirmont, nie miała pojęcia, nie wierzyła, że mógł go ukraść, jak zwyczajny złodziej, jeśli ktokolwiek go ukradł, to z pewnością nie jej szlachetny mąż, a w detale kolejnych czynów przestępczych nie zamierzała wnikać. Plotka o Francuzie skojarzyła jej się przy tym w sposób niejasny z prawem do kamienia i na tym poprzestała. Ważna była w tym wszystkim sama możliwość oczyszczenia dobrego imienia nieboszczyka hrabiego, a reszta jej zbytnio nie obchodziła.