Co nie przeszkadzało, że istnienia diamentu na wszelki wypadek wolała nie ujawniać.
Nabrała za to ochoty, żeby go jeszcze raz obejrzeć.
Chęć zrealizowała w samotności, pozbywszy się nawet Florka. Drzwi do biblioteki tym razem zamknęła, własnoręcznie pozapalała dodatkowe lampy, bo luksusy w postaci elektrycznego oświetlenia od roku już w zamku istniały, wyciągnęła dzieło o sokołach i przypomniała sobie, że obiecała mężowi na nowo zalepić rozklejone karty. Nie było to trudne, klej znajdował się w bibliotece, często do takich celów używany. Na ogół zajmował się tym specjalnie wzywany introligator, ale Klementyna również umiała się substancją posługiwać. Wyjęła ją z szafki, przygotowała pędzelek i dopiero wtedy otworzyła księgę.
Bardzo długo wpatrywała się w roziskrzony blask, lśniący w świetle lampy. Ostatecznie była kobietą i od takiego widoku niełatwo jej się było oderwać, Wielki Diament zaczął roztaczać przed nią swoje uroki. Wyrzec się go… A właściwie dlaczego miałaby się go wyrzec…? Stanowił wartość olbrzymią i był cudownie piękny, miała córkę, miała już nawet wnuczkę, było komu go przeznaczyć! Gdyby zaś miała go zwracać, to niby jak, w czyje ręce przekazywać? Wetknąć do grobu owego pułkownika, który wypierał się go nawet po śmierci, czy osobiście zawieźć do Indii i potajemnie podrzucić w jakiejś starej świątyni, która w ogóle nie wiadomo, gdzie się znajduje? Bzdura. A jeśli rodzina, co nie daj Boże, zubożeje, takie zabezpieczenie z pewnością się przyda…
Z trudem oderwała się od świetlistej bryły, lekko i delikatnie skleiła rozłączone sztyletem karty i odłożyła na miejsce dzieło o sokołach. Papiery z Żywotów świętych schowała w szkatułce, we własnej sypialni.
Z dwojga dzieci Klementyny, córka, Dominika, co najmniej połowę czasu spędzała w Polsce, gdzie wciąż prosperowały liczne, beztrosko eksploatowane majętności, syn zaś, o dwa łata młodszy Jean-Pierre, teraz już hrabia de Noirmont, wiódł egzystencję w Paryżu, wizytując tylko niekiedy Londyn, Wiedeń i Monte Carlo. W rodzinnym zameczku bywał wyłącznie w okresie polowań, które stanowiły czystą teorię, zwierzyna bowiem nie przedstawiała się zbyt atrakcyjnie. Znacznie większe zainteresowanie budziły konie, o które przed blisko czterdziestu laty zadbał jego ojciec, tworząc niewielką, ale znakomicie ustawioną stadninkę. Teraz stadninką rządziła jego matka, również w tym kierunku utalentowana.
Jedyna córka Dominiki, Justyna, ta właśnie, którą Florek wywlekał z błotnistego stawu, w chwili śmierci francuskiego dziadka liczyła sobie osiemnaście wiosen. Jedyny syn Jean-Pierre'a ukończył lat siedem i znalazł się pod opieką preceptorów. Zięcia, Krzysia, Klementyna zawsze bardzo lubiła, ale synowa jej się nie udała. Młoda hrabina de Noirmont była zwyczajną idiotką wielkiej urody i niezbyt przyjemnego charakteru, co wyszło na jaw dopiero po ślubie, jak już było za późno. Próżna, samolubna, leniwa, obłędnie chciwa i rozrzutna, bez najmniejszego wahania posługiwała się łgarstwem, podstępem i szantażem dla osiągnięcia własnych celów i zaspokojenia kaprysów. Młody hrabia, rzecz jasna, poleciał na jej urodę i trafił gorzej niż mógł trafić jego ojciec, bo Marietta, pełna podobnych zalet, miała przynajmniej odrobinę rozumu, umiała pracować i umiała myśleć.
Klementyna zaś musiała się zastanowić, komu powinna przekazać lśniące dziedzictwo i całą wiedzę o nim.
Syn z góry nie wchodził w rachubę, ponieważ stała za nim żona. Ulegał jej we wszystkim dla świętego spokoju i żadnej tajemnicy nie potrafił przed nią zachować, ona zaś mogła popełnić każdy idiotyzm i każde świństwo, nie licząc się z nikim i z niczym. Za skarby świata Klementyna nie powierzyłaby jej nawet zdechłego królika, nie mówiąc o honorze. Wnuk odpadał z racji wieku, był za mały. Dominika…
Dominika budziła jej szalone wątpliwości. Genetycznie wdała się w babkę, starą hrabinę de Noirmont, po drugiej babce, hrabinie Dębskiej, biorąc tylko niezłomny patriotyzm. Stara hrabina de Noirmont zaś miała różne zalety, ale akurat nie umysłowe. Cudowna żona, uległa kochanka, idealna matka dzieciom, doskonała pani domu, a poza tym kretynka, lękliwa, niezdolna do myślenia, za to skłonna do histerii. Zdarza się często, że rozmaite cechy skaczą co drugie pokolenie i dzięki temu zjawisku Dominika podobna była do swojej francuskiej babki, Justyna zaś do Klementyny.
Przemyślawszy sprawę, Klementyna wybrała wnuczkę.
Zanim po śmierci męża podjęła tę decyzję, obecna na pogrzebie hrabiego rodzina zdążyła się rozjechać w rozmaite strony i Justyna wraz z matką bawiła w Nicei. Zerwała właśnie wysoce nieudane narzeczeństwo, trochę tym była rozgoryczona i chętnie oddała się rozrywkom towarzyskim. Jeszcze bardziej rozgoryczona była Dominika, która już miała nadzieję na stabilizację nieznośnie żywotnej córki, a tu nic z tego nie wyszło, musiała zatem odetchnąć w jakimś przyjemnym otoczeniu. Ograniczona jeszcze nieco żałobą po ojcu, twierdziła, iż poświęca się dla dziecka, dziecko zaś dość chętnie poświęcało się dla matki. Wśród tych poświęceń obie bawiły się doskonale.
Zabawę przerwało niedomaganie pana Przybylskiego, który w Polsce złamał nogę, zleciawszy z konia. Ściśle biorąc, koń się przewrócił razem z nim. List Klementyny nie zastał już obu pań w Nicei, ponieważ pośpiesznie udały się do domu, pielęgnować męża i ojca. Potrwało to trochę, potem sama Klementyna załatwiała interesy w Paryżu i w rezultacie dwa lata minęły, zanim ściągnęła dwudziestoletnią już wnuczkę do siebie.
Przyjrzała się jej w skupieniu, pochwaliła w głębi duszy swój wybór i nagle stwierdziła, że nie wie, jak zacząć. Sprawa ciągle wydawała się nieco jakby śliska.
Dopomogła jej bezwiednie sama Justyna.
– … i chyba nie mam szczęścia do narzeczonych – opowiadała smętnie, zwierzając się babce, z którą czuła wyraźne pokrewieństwo dusz. – Jeden okazał się półgłówkiem, drugi tępym belfrem, a trzeciego nie zdążyłam sobie złapać. A ten trzeci, babciu, przyznam się, podobał mi się najbardziej. Akurat przyszedł telegram o wypadku ojca, kiedy Jack Blackhill prawie zamierzał się oświadczyć…
– Jak…? – przerwała Klementyna.
– Co jak…?
– Jak się nazywał?
– Blackhill. Jack Blackhill. To Anglik, lord zdaje się, niefałszowany. Poznałam go w Nicei. A co…? Ach, w ogóle była tam cała historia, a on znalazł się bardzo na miejscu…
W milczeniu i z wielką uwagą Klementyna wysłuchała opowieści o wysoce nieprzyjemnym zadrażnieniu towarzyskim, w którym jeden młody Anglik, niejaki pan Meadows, uczynił afront drugiemu młodemu Anglikowi, właśnie lordowi Blackhillowi, obarczając go odpowiedzialnością za jakieś tajemnicze winy przodków. Ktoś komuś zrobił świństwo, ale lord Blackhill bardzo taktownie wykazał, że było odwrotnie i nie pan Meadows powinien mieć pretensje, tylko on sam, a on to cznia i chromoli, bo honor jego przodków jest nie do ugryzienia. Pan Meadows, zły i nadęty, musiał wyjechać, chociaż posiada ogromny majątek…
– A w czym leżało sedno rzeczy? – spytała Klementyna. – Na czym polegał ten stary skandal? Powiedział to ktoś?
– Nie, wyraźnie nikt nie powiedział. Mętnie plotkowano, że chodziło o jakieś klejnoty, co ma sens o tyle, że pan Meadows pochodzi z rodziny jubilerskiej. Wielcy kupcy. Dlatego jest taki bogaty.
Klementyna podniosła się z miejsca. Początek został zrobiony.
– Chodź ze mną – rozkazała. – Coś ci pokażę.
Zaciekawiona od razu Justyna porzuciła rozrywkowe opowiadania i poszła za babką do biblioteki. Od powrotu z Paryża Klementyna tam nie zaglądała, przywiezione nowości do czytania trzymała na półeczce w sypialni, i teraz, marszcząc brwi, zatrzymała się na środku sali.
W bibliotece panował lekki bałagan. Polegał na tym, że niektóre książki były przestawione, kilka leżało na rogu długiego stołu, kilku wyraźnie brakowało, a na małym stoliku w kącie świecznik przyciskał jakieś papiery. Nie robiło to wrażenia wielkiego nieporządku, ale Klementyna, osobiście pilnująca biblioteki, znała ją jak własną kieszeń. Cały układ dzieł, od lat taki sam, utrwalił jej się w oczach i teraz ta niewielka zmiana wręcz się na nią rzuciła.
Poruszyła się, podeszła do najstarszej części i otworzyła oszkloną szafę.
Książki o sokołach nie było. Zamiast niej widniała przerwa między potężnymi tomiskami.
Do posiadania diamentu już zdążyła się przyzwyczaić. Paryskie interesy wyszły nie najlepiej, rodzina poniosła lekką stratę. Zniosła ją spokojnie, prawie lekceważąco, świadoma zabezpieczenia, które czekało czarnej godziny wśród drapieżnego ptactwa. Na widok przerwy w porządnie ustawionych starych dziełach o mało jej szlag nie trafił. Rozejrzała się dookoła jeszcze raz i zadzwoniła na kamerdynera.
– Za ostatniej niebytności pani hrabiny był tu pan hrabia z przyjaciółmi – odpowiedział spokojnie kamerdyner na zadane pytanie. – Pan Florian powinien wszystko wiedzieć, bo tu nawet… chyba… obudził niezadowolenie pana hrabiego…
– Poproś pana Floriana!
Pan Florian, czyli Florek, pojawił się w mgnieniu oka, ponieważ czyhał na to zaproszenie. Uwielbianą Justynę zdążył już powitać, a do rozmowy z panią hrabiną aż go ssało. Nie narzucał się, taktem wiedziony, bo pani hrabina wróciła ze stolicy jakaś zamyślona i roztargniona, nie chciał jej niepotrzebnie kłopotać i denerwować, i tak czekał sprzyjającej chwili. Biblioteka była ważna, to wiedział, martwił się zatem i wahał, a w dodatku na dwa tygodnie sam musiał wyjechać z końmi na wyścigi…
Klementyna tylko uniosła brwi i uczyniła gest, obejmujący całą salę.
– Tak jest – powiedział Florek natychmiast z wielką ulgą. – Deszcz lał, jakby kto upusty otworzył, i tak dwa dni. Pan hrabia przyjechał z panem markizem de Rousillon i z jaśnie panem du Lacque. Z polowania wyszły nici, konie do obejrzenia tyle co w stajni, bo kto by jeździł pod potopem, nie mieli co robić. Jaśnie pan du Lacque, z przeproszeniem pani hrabiny, za pokojówkami latał, ale pan markiz czytaniem się zajął i tu grzebał, a pan hrabia, skarż mnie Bóg, jeszcze mu dopomagał. A jak co mówiłem, za drzwi mnie wyganiał, aż, wola boska, zapowiedziałem, że naskarżę, bo nie wiadomo, kto tu się więcej pani hrabiny boi. Wtenczas zaczął się śmiać i przyobiecał, że weźmie na siebie. No i co wygrzebali, to zostawiłem, bo wiem, że pani hrabina woli sama, a co zabrali, to uparłem się za pokwitowaniem. Inaczej po moim trupie. Tu te papiery, dopilnowałem.